Krzysztof Kwiatkowski, w wieku 48 lat, będzie teraz szukać roboty, obciążony poważnymi zarzutami prokuratury. Jest podejrzany o nadużycie władzy przy organizowaniu konkursów na kilka dyrektorskich stanowisk w delegaturach terenowych NIK w Łodzi i Rzeszowie. Mają je potwierdzać fragmenty nagranych rozmów Kwiatkowskiego, już jako prezesa NIK, z Janem Burym, prominentnym politykiem PSL na Podkarpaciu.
Sprawa została ujawniona pod koniec 2014 r., jeszcze za rządów Platformy, której Kwiatkowski zawdzięcza prezesurę w Najwyższej Izbie Kontroli. Wprawdzie po sukcesach, jakie odniósł jako minister sprawiedliwości, spodziewał się ponownej nominacji w drugim rządzie Tuska, ale premier postanowił wręczyć tekę Jarosławowi Gowinowi. Przed Kwiatkowskim roztaczano perspektywy błyskawicznej kariery w partii, ale przesunięto go do rezerwy kadrowej. Twierdzi, że prezesura NIK to jego pomysł. Nie ma lepszego miejsca do spojrzenia na Polskę, stąd państwo widać najlepiej.
Po wyborach, w których władzę zdobyło PiS, spodziewano się, że sprawa Kwiatkowskiego nabierze dynamiki. Mimo jednak, że zainteresowany sam prosił Sejm o uchylenie immunitetu i przekazanie sprawy do sądu, do wyroku ciągle daleko. – Prokuratura przedstawiła zarzuty w 2015 r., a sprawa w sądzie rozpoczęła się dopiero w wakacje 2018 – wylicza Krzysztof Kwiatkowski. I zaraz utknęła, ponieważ on sam złożył wniosek, aby prokuratura udostępniła cały materiał dowodowy, nie tylko pocięte fragmenty wybranych rozmów. Do tej pory tego nie zrobiła. – Nie dołączy tych materiałów z uwagi na dobro innego postępowania, o którym nic nie może powiedzieć – relacjonuje prezes NIK. Swoista zamrażarka. Ma wrażenie, że prokuraturze na zakończeniu tej sprawy nie zależy. Zeznania świadków nie potwierdzają oskarżeń.