Często bywa tak, że z pozoru mało znaczące wydarzenie staje się kamykiem, który porusza lawinę. Tak stało się z niedawnym tragicznym wypadkiem na przejściu dla pieszych w Warszawie. Choć to jeden z wielu podobnych dramatów, tym razem jednak wywołał taką reakcję opinii publicznej, że zmobilizował polityków do działania. Kilka dni później prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski ogłosił swój plan ograniczenia i uspokojenia ruchu samochodowego w stolicy, wprowadzenie większych preferencji dla komunikacji publicznej, powiększenie stref płatnego parkowania i podniesienie opłat za nie, a także kar dla unikających płacenia.
Działaczy miejskich tym nie zachwycił. Uważają, że choć Trzaskowski dużo obiecywał w kampanii wyborczej w zakresie zrównoważonej polityki transportowej, to robi niewiele. Dopiero pod naciskiem protestów wywołanych wypadkiem uznał, że musi jakoś zareagować. – To leczenie raka aspiryną – ocenia plany prezydenta Kuba Czajkowski, ekspert od spraw transportowych ze stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. – To są wszystko półśrodki. Kilka dodatkowych krótkich, niemal punktowych, buspasów nie poprawi konkurencyjności transportu zbiorowego. Podwyżka opłaty z 3 zł za pierwszą godzinę parkowania do 3,90 zł jest symboliczna (jednorazowy bilet ZTM kosztuje 4,40 zł) i nie poprawi sytuacji. Żeby skłonić kierowców do korzystania z transportu zbiorowego, na wszystkich dwupasmowych trasach jeden powinien być zarezerwowany dla transportu zbiorowego, godzina parkowania w centrum powinna zaś kosztować przynajmniej 6–7 zł.
Działacze miejscy są w nieustającym sporze z władzami stolicy, przekonują, że zawsze na pierwszym miejscu stawiane są w Warszawie potrzeby kierowców, choć połowa mieszkańców na co dzień korzysta z transportu publicznego, z samochodów zaś 25 proc.