Przeliczyliśmy się, nic na siłę – mówili politycy PiS na gorąco w Sejmie. – Będziemy ten pomysł teraz szeroko konsultować, skoro wywołał taką dyskusję – dopowiadała Anita Czerwińska, rzeczniczka PiS.
W ubiegłym tygodniu partia Kaczyńskiego niepodziewanie zgłosiła projekt o likwidacji tzw. 30-krotności w systemie emerytalnym. Niespodziewanie, bo kilka tygodni przed wyborami prezydent wysłał sygnał, że taką ustawę zawetuje, a zdecydowanie przeciwny pomysłowi był także Jarosław Gowin, który ma w Sejmie 18 posłów.
Czytaj także: Co czeka obecnych i przyszłych emerytów? Przewodnik po zmianach 2019/2020
Bez porozumienia z Porozumieniem
Zasada 30-krotności ma już ponad 20 lat. Polega na tym, że składki emerytalne płaci się do momentu, gdy pracownik zarobi w roku kalendarzowym wysokość 30 średnich pensji (dziś to 142 tys. 950 zł). Od tego momentu składki nie są odciągane. Ma to uchronić system od wypłaty w przyszłości bardzo wysokich emerytur najlepiej zarabiającym.
PiS chciało pobierać składki od najbogatszych przez cały rok, bo brakuje mu pieniędzy w budżecie, a dzięki likwidacji 30-krotności zyskałby 7,1 mld zł na spełnienie obietnic wyborczych. Jednak duże, zatrudniające wysoko wykwalifikowanych specjalistów firmy szacowały, że zmusi je to do podniesienia kosztów pracy co najmniej o jedną dziesiątą. Dlaczego? Bo specjaliści zażądają podwyżek, żeby zrekompensować sobie mniejsze zarobki. Przeciwne były też związki zawodowe, w tym „Solidarność”.
Czytaj też: