Dla premiera Mateusza Morawieckiego nadeszła godzina próby. Wie dobrze, że nie będzie już rozliczany ze swego dawnego planu, o którym mało kto zresztą pamięta, ale z efektów Tarczy Antykryzysowej, którą firmuje. Nikt nie będzie liczył dronów, elektrycznych samochodów ani promów, ale bezrobotnych, upadłe zakłady i wskaźniki gospodarcze. Dziś decyduje się jego polityczny los. Dlatego podczas sejmowej debaty entuzjastycznie chwalił siebie i swoje dzieło: „Ilość ulg, które tutaj ujęliśmy, ilość bezpośrednich dopłat dla pracowników jest bezprecedensowa. Ta tarcza jest jedną z największych tarcz w stosunku do PKB zaoferowaną ze wszystkich innych państw” – przekonywał i dodał, że „pomoc dla pracowników idzie w setki miliardów złotych, idzie w realnych pieniądzach”. Przedsiębiorcy i pracownicy tych setek miliardów jednak za nic nie mogą się doliczyć.
Premier wie, że nikt go tak nie doceni jak on sam, bo w samym PiS ma więcej wrogów niż sojuszników. Na dodatek prezes Kaczyński, który będzie go rozliczał, postawił warunek, by w trakcie ratowania gospodarki nie ucierpiał żaden z socjalnych prezentów PiS. Nie będzie łatwo, zwłaszcza że PiS postanowił przy okazji tarczą osłonić własny polityczny biznes i z zaskoczenia dorzucił poranną nowelizację kodeksu wyborczego.
Pakiet pomocowy, promocyjnie nazwany Tarczą Antykryzysową, tworzył zespół, w skład którego wchodzili zaufani ludzie premiera. Ale zatwierdzała Nowogrodzka. Niektóre propozycje, jak np. wakacje kredytowe czy ulgę w postaci zwolnienia na trzy miesiące mikroprzedsiębiorców i samozatrudnionych z obowiązku płacenia ZUS, pozwolono ogłosić Andrzejowi Dudzie. – Mamy kampanię prezydencką. W naszym przekazie prezydent odgrywa ważną rolę patrona Tarczy Antykryzysowej. A przy okazji udało nam się przykryć ten mało poważny obrazek z jego gospodarskich wizyt w szpitalu w Garwolinie i fabryce Orlenu – wykłada polityk z obozu władzy.