Od początku pandemii rząd robił, co mógł, aby Polaków odstraszyć od korzystania z autobusów, tramwaju, pociągów czy metra. Najpierw wprowadzono surowe limity liczby pasażerów, równe zaledwie połowie miejsc siedzących, bez uwzględnienia tych stojących. Autorzy tego pomysłu zapewne nigdy w życiu nie korzystali z komunikacji miejskiej, bo ich wytyczne doprowadziły do absurdalnych sytuacji. Tramwaje tej samej długości, w zależności od modelu, mogły zabierać od zaledwie kilkunastu do nawet ponad trzydziestu pasażerów. Często autobus, dzięki sporej liczbie miejsc siedzących, miał wyższą dopuszczalną pojemność niż znacznie większy od niego tramwaj. Gdy obostrzenia dotyczące wychodzenia z domu były wyjątkowo surowe, problem z przepełnieniem pojazdów pojawiał się rzadko. Jednak na początku maja otwarto centra handlowe, wracać do życia zaczęły też przedszkola i żłobki, a rząd zasad zmieniać nie chciał. Policja w niektórych miastach (na przykład we Wrocławiu) polowała na kierowców autobusów i motorniczych tramwajów, chętnie wręczając im mandaty, gdy doliczyła się nieprzepisowej liczby podróżujących. Bo to właśnie prowadzący mieli na bieżąco sprawdzać zapełnienie swoich pojazdów, zamiast koncentrować się na bezpiecznej jeździe.
Wiele absurdów, niewielu pasażerów
Dopiero 18 maja, po wielu apelach samorządowców, przepisy zostały zmienione na sensowniejsze. W tej chwili do środków komunikacji miejskiej może wejść tylu pasażerów, ile wynosi 30 proc. pojemności pojazdu określonej w jego dokumentacji technicznej. W praktyce oznacza to 40–50 osób w autobusie przegubowym, 20–30 w krótszym wozie, 60–70 pasażerów w tramwaju i ok.