Najpierw pandemia mocno utrudniła dostęp do leczenia osobom cierpiącym na inne schorzenia niż te związane z koronawirusem, teraz barierą – nie do pokonania dla wielu chorych – staje się dotkliwy brak pieniędzy w NFZ. Na publiczną ochronę zdrowia nie ma już co liczyć. Kogo stać, musi ratować zdrowie prywatnie.
Ministerstwo Zdrowia udaje, że wszystko jest w porządku. To nic, że do kasy funduszu z malejących składek na zdrowie wpłynie 6–8 mld zł mniej, niż zaplanowano. Wiele osób straciło pracę, więc przestały je płacić. Te na postojowym zarabiają mniej, więc ich składki także są niższe. MZ zapewnia, że w zamian placówki ochrony zdrowia dostaną dotacje z funduszu przeznaczonego na walkę z pandemią. Na razie nie rekompensują one ubytków, a zapowiadane zmiany w prawie spowodują, że dla chorych dostęp do leczenia będzie coraz trudniejszy.
Czytaj także: Setki miliardów dziury w budżecie? Państwo nie wie, ile wydaje
PiS nie zlikwidował limitów, choć obiecywał
Jedną z nich jest zapis w tzw. ustawie antycovidowej umożliwiający NFZ niepłacenie za nadwykonania, czyli za leczenie ponad przewidziane limity. Przypomnijmy – PiS, dochodząc do władzy, zapowiedział, że żadnych limitów już nie będzie. Zostaną zniesione, a dzięki temu kolejki do szpitali i lekarzy specjalistów niesłychanie się skrócą. Pacjenci limitów nienawidzili, ponieważ szpitale czy specjaliści usprawiedliwiali nimi brak dostępu do leczenia. Szpitale, które przyjęły więcej chorych, niż przewidywały kontrakty, nieraz latami walczyły w sądach o zapłatę. Teraz już nie będą walczyć, chociaż limity wcale nie zniknęły. Zgodnie z nową ustawą antycovidową brak zapłaty będzie po prostu zgodny z przepisami. NFZ za świadczenia wykonane ponad limit płacić nie musi, niech się szpitale pilnują, bo będą musiały leczyć za darmo, bez zapłaty.
Czytaj także: Wrzutki i zmyłki. Poczta pieniądze dostanie, pacjenci stracą
Szpitale odeślą chorych z kwitkiem
Nietrudno sobie wyobrazić, jakie będą konsekwencje dla pacjentów. Po prostu placówki nie będą ich leczyć, kiedy wyczerpią limity. Szpitale zapewnią, że nie mają miejsca, specjaliści wyznaczą termin pierwszej wizyty za kilka lat. W przeciwnym razie pogrążałyby się w jeszcze większych długach, chociaż już teraz ich zadłużenie szybko rośnie. Na powrót do zdrowia dzięki publicznym placówkom coraz trudniej liczyć. Do rosnących z powodu inflacji kosztów dochodzą przecież pieniądze, które muszą wydać na zakup środków ochrony dla pielęgniarek i lekarzy, środków odkażających itp.
Wystarczy powiedzieć, że od czasu wybuchu pandemii lekarze pacjentom, u których zdiagnozowano nowotwór złośliwy, wydali zaledwie połowę tzw. kart dilo, potrzebnych do rozpoczęcia kuracji, w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku. Są tylko dwa wytłumaczenia tego stanu rzeczy – albo w cudowny sposób mniej osób zachorowało na raka, albo też, co o wiele bardziej prawdopodobne, utrudniony dostęp do lekarzy uniemożliwia szybsze zdiagnozowanie groźnej choroby. Rak nie jest wyjątkiem, ciągle odwoływana jest duża liczba zabiegów planowych.
A czy będzie komu leczyć? Lekarze, bójcie się!
Leczenie na telefon groźne dla pacjentów
Naczelna Izba Lekarska ostrzega przed konsekwencjami pogłębiającej się finansowej zapaści placówek publicznego lecznictwa. Wiele z nich po prostu zniknie z rynku. Żeby tego uniknąć, finansowanie trzeba zwiększyć – apeluje NIL do premiera. Ostrzegając jednocześnie, że np. przychodnie lekarzy pierwszego kontaktu, m.in. z powodu braku środków, mogą także po wakacjach pracować zdalnie. Leczenie na telefon po pięciu miesiącach braku dostępu do badań może być jednak groźne dla wielu pacjentów. Nie wszystkie choroby można zdiagnozować, nie widząc pacjenta na oczy, już teraz okazuje się, że wielu pacjentów – jak wreszcie uda im się zapisać na badania – przychodzi na wizytę w zaawansowanym stanie choroby. Leczenie jest o wiele droższe, a generujący koszty pacjenci coraz chętniej odsyłani są z kwitkiem.
Czytaj także: Jak się choruje po epidemii
Rządzący bez kolejki
Tymczasem Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że wszystko jest w porządku, a do kasy NFZ wpływa coraz więcej pieniędzy. Publiczne placówki oglądane oczami ministerialnych urzędników wyglądają zupełnie inaczej niż od strony pacjentów. Coraz łatwiej zrozumieć, dlaczego rządzący przed kilkoma miesiącami zagwarantowali sobie przepis umożliwiający im szybką ścieżkę dostępu do leczenia. Im się to po prostu należy.