JOANNA SOLSKA: Coraz więcej małych firm decyduje się na złamanie zasad lockdownu, od poniedziałku otworzyło się już 1,6 tys. klubów fitness, klientów przyjmuje coraz więcej restauracji i barów, ruszyły nawet wyciągi. Wojna z państwem?
PIOTR SEROCZYŃSKI: Akt rozpaczy, mali przedsiębiorcy przejedli już oszczędności, jeśli je mieli, w oczy naprawdę zagląda im głód. Ich pracownicy od dawna nie mają co do garnka włożyć, więc ludzie są zdesperowani. Nie mają wyjścia, muszą zdobyć jakieś pieniądze na życie. Poza tym widzą, że padli ofiarą obostrzeń, które są absurdalne, nie przyczyniają się do opanowania pandemii. Jeżdżę do pracy autobusem, w którym na 20 m kw. może przebywać 30 osób, i to jest zgodne z aktualnymi przepisami sanitarnymi. Ale w restauracji na 50 m nie mogą przebywać nawet cztery osoby, podobnie w siłowniach. W tym nie ma logiki.
Czytaj też: Przedsiębiorcy się buntują. Doczekają wsparcia?
Tak jak nie było jej wtedy, gdy mogły być otwarte kasyna i drogerie, w których ustawiały się kolejki po płyny dezynfekcyjne, a zamknięto sklepy meblowe. Teraz je, dla odmiany, otwarto.
Księgarnie mogą być otwarte, ale do jubilera wejść nie wolno. Tak jakby zależało to od rzutu kostką, a nie od sensownych kryteriów, które mają wyraźny cel i przyczynę. Widać, że autorzy obostrzeń nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje decyzje, ale dla przedsiębiorców, których dotyczą, ich ciężar stał się nie do udźwignięcia. Ludzie mają wrażenie, że rząd usiłuje wprowadzić wszystkie obostrzenia, jakie obowiązują w innych krajach, ignorując przy tym fakt, że inne rządy rekompensują przedsiębiorcom straty.