Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch lat polski rynek najmu przeżywa trzęsienie ziemi. Jednak podział ról jest tym razem inny. W marcu 2020 r., na początku pandemii, to właściciele wynajmowanych lokali byli przerażeni. Liczba dostępnych mieszkań w serwisach ogłoszeniowych szybko rosła, bo część najemców (zwłaszcza studenci) wracała z dużych miast do rodzinnych miejscowości, a z powodu zamknięcia granic załamała się turystyka. Posiadacze mieszkań wynajmowanych na kilka dni głównie turystom zaczęli desperacko szukać najemców lokalnych. Część lokatorów próbowała wykorzystać sytuację, żądając obniżek czynszów, albo zmieniała mieszkanie na większe czy lepiej wyposażone za tę samą cenę.
Teraz masowy napływ uchodźców z zaatakowanej przez Rosję Ukrainy doskonale widać w raportach rynkowych i na portalach pośredniczących w wynajmie mieszkań. Liczba ofert od końca lutego, zwłaszcza w dużych miastach, spadła o połowę, a stawki czynszów w ogłoszeniach zwiększyły się średnio o 15–30 proc. Mieszkania, na które od dawna nie było chętnych, teraz szybko znajdują najemców. W Krakowie czy Warszawie wolnych lokali, dostępnych od ręki, praktycznie nie ma. Trudno oszacować, jak duża część mieszkań jest wynajmowana na warunkach rynkowych, a ile trafia do uchodźców bezpłatnie. Jednak taka gorączka niepokoi, przede wszystkim już wynajmujących.
Niektórzy sygnalizują, że zgłaszają się do nich właściciele i żądają wyższych stawek. Eksperci mówią o tzw. premii wojennej, która może zdestabilizować cały rynek. Tym bardziej że w przeciwieństwie na przykład do Niemiec u nas najemcy nie są w żaden sposób chronieni przed dowolnymi podwyżkami czynszów. – Pilnie potrzebujemy tu systemu stabilizacji i apelujemy o to do rządu. Musimy przede wszystkim zacząć w sposób systemowy zbierać też dane o czynszach, bo dzisiaj jedyne informacje czerpiemy z ogłoszeń na portalach nieruchomościowych.