Turystyka to w ostatnich latach branża wysokiego ryzyka. Dwa poprzednie sezony skurczyły się wskutek lockdownów, oznaczających przymusowe zawieszenie działalności. Ewentualnie zostawał pokątny wynajem za gotówkę do ręki, ale na taki wybieg chętnych (i odważnych) było niewielu. Na dobre zakazy znoszono dopiero podczas letnich wakacji. Nastawiona na turystów północna Polska powetowała sobie wówczas wcześniejsze straty, ale w górach – gdzie przez dwa lata zimową porą lockdowny trzymały się mocno – narzekano, że odrabianie utraconych dutków potrwa kilka sezonów.
Dziś rządzący ogłosili koniec pandemii, zakazów nie ma, ale wiele wskazuje na to, że nadchodzący sezon urlopowy może być o wiele gorszy od poprzednich, bo rozhuśtana inflacja poskutkuje na wakacyjnym wywczasie wysypem paragonów grozy. Nie widać końca wzrostu kosztów utrzymania. Raty kredytów poszybowały – ciąg dalszy niebawem nastąpi – i coraz bardziej ciążą w domowych budżetach. – Wśród moich znajomych zaczyna się kalkulowanie: że wakacyjny rodzinny wyjazd na dwa tygodnie to wydatek rzędu 8–10 tys. zł. A to trzy kredytowe raty – mówi Marta, trzydziestoparolatka pracująca na etacie w korporacji. Dodaje, że to jeszcze nie jest wybór albo-albo, ale obawia się, że nadchodzące wakacje wcale nie będą okresem wolnym od stresów. – Wręcz przeciwnie, z ołówkiem w ręku. A tego nie lubię – przyznaje.
Jak nie wystraszyć?
Przedsmak kryzysu nadszedł w majówkę. Wydawać by się mogło, że skoro po raz pierwszy od trzech lat długi majowy weekend jest wolny od zakazów, ludzie rzucą się do wyjazdów. Tymczasem było słabo. Robert Kozłowski, dyrektor zakopiańskiego hotelu Logos, mówi, że była to najgorsza majówka w historii obiektu: zajętych miał mniej więcej połowę pokoi.