Prezes URE zatwierdził wzrost taryf na energię elektryczną dla sprzedawców z urzędu na 2023 r. Zwykle to wydarzenie budzi spore emocje wśród dostawców energii elektrycznej i odbiorców. Dostawcy – producenci i dystrybutorzy – walczą o to, by prezes URE zgodził się na podwyżkę, która ich zdaniem jest uzasadniona. Odbiorcy, jak wiadomo, chcą płacić jak najmniej i narzekają na rosnące rachunki.
Pozorne zamrożenie cen prądu
Prezes URE sprawdza więc wyliczenia firm energetycznych i targuje się z nimi. Bo teoretycznie ma obowiązek uznać tzw. koszty uzasadnione, ale zwykle pojawiają się wątpliwości, czy przypadkiem energetycy nie zawyżają sztucznie swoich kosztów. Tym razem jednak zatwierdzenie taryf nie budziło emocji odbiorców z tzw. taryfy G, jaką objęte są nasze domy. Ceny energii więc rosną, ale nie dla nas, bo do ustawowych limitów zużycia 2/2,6/3 MWh rocznie (w zależności od typu gospodarstwa) tegoroczne stawki za energię i dystrybucję w 2023 r. nie ulegną zmianie. Nadal będzie to ok. 0,4–0,5 zł/kWh netto.
Ale jeśli przekroczymy te limity, zapłacimy już cenę wyższą, ustaloną na przyszły rok w tzw. ustawie prądowej – 693 zł za MWh (0,69 zł/kWh). Tyle zapłacą też małe i średnie firmy, a także instytucje samorządowe. Plus oczywiście wyższe stawki za dystrybucję, bo jak łatwo sprawdzić, studiując rachunek za prąd, składa się on z ceny za energię plus jej dostawę do naszego gniazdka. Oraz oczywiście z szeregu innych pozycji, m.in. opłaty mocowej (dla elektrowni za gotowość pracy). Jak wyliczono w URE, średni wzrost naszych rachunków w przyszłym roku wyniesie ok. 60 proc. Więc to zamrożenie, ale takie nie do końca.