Pułapki na półkach
Pułapki na półkach, czyli jak się kombinuje dziś z promocjami. Dlaczego dajemy się nabrać?
Najnowszy poradnik Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wyjaśniający sprzedawcom, w jaki sposób prawidłowo oznaczać promocje, liczy 76 stron. To pokłosie nowych polskich przepisów, dzięki którym udało się z ponadrocznym opóźnieniem wdrożyć unijną dyrektywę Omnibus. Od początku roku sklepy muszą w przypadku promocji podawać w reklamach i na etykietach równocześnie najniższą cenę tego samego produktu z ostatnich 30 dni. Chodzi o ochronę klientów, którzy często nie wiedzą, że to, co dziś sprzedawcy reklamują jako przecenione, w rzeczywistości wcale nie jest atrakcyjną ofertą. Bo ten sam produkt kilka czy kilkanaście dni temu kosztował jeszcze mniej.
Zasady wydają się proste i logiczne, jednak UOKiK i Inspekcja Handlowa stwierdzają liczne naruszenia przepisów. Na razie tylko pouczają sprzedawców, ale w drugiej połowie roku mają przejść od ostrzeżeń do czynów. Ponoć posypią się kary. Inspekcja Handlowa może nałożyć mandat od 20 do 40 tys. zł, natomiast UOKiK ma w swoim ręku finansowy młot. Jeśli stwierdzi naruszenie zbiorowych interesów konsumentów, górna wysokość kary to aż 10 proc. rocznych obrotów firmy.
Jest się zatem czego bać. Tym bardziej że wielu sprzedawców od początku testuje granice wyrozumiałości organów kontroli. Nagminne jest na przykład podawanie informacji o najniższej cenie z ostatnich 30 dni drobnym drukiem i mało czytelną czcionką. Niektórzy stosują niejasne określenia jak „cena referencyjna” albo „cena omnibus” na określenie kwoty, od której liczą obniżki. Tymczasem UOKiK ostrzega: trzeba precyzyjnie informować klientów o tym, ile produkt kosztował bezpośrednio przed promocją oraz ile wynosiła jego najniższa cena w ciągu ostatnich 30 dni. Wszystkie te dane powinny być czytelne i łatwe do zrozumienia.
Nie wolno również stosować etykiet udających promocje (na przykład w kolorze czerwonym) do zwracania uwagi klientów, gdy żadnej obniżki nie ma.