Marka się przebrała
Kolejna wyborcza bitwa o polski handel. Marki własne na celowniku PiS
Szansę na powrót do wielkiej polityki, czyli piąte miejsce na liście kandydatów PiS do Sejmu w Toruniu, Jan Krzysztof Ardanowski zawdzięcza Michałowi Kołodziejczakowi. Ardanowski stracił stanowisko ministra rolnictwa po sprzeciwie wobec „piątki dla zwierząt” Kaczyńskiego, od tego czasu funkcjonuje na bocznym torze jako doradca prezydenta do spraw rolnictwa. Kiedy jednak lidera AgroUnii umieściła na jedynce swojej listy w Koninie Koalicja Obywatelska, do prezesa dotarło, że do walki o głosy rozdrażnionych rolników musi wystawić zawodnika cięższej wagi, mającego na wsi poważanie, obecny minister rolnictwa Robert Telus nie wchodził więc w rachubę.
W trakcie spektakularnych akcji protestacyjnych Kołodziejczak domagał się, aby handel w Polsce sprzedawał przede wszystkim polskie produkty. Żalił się, że sam nie może sprzedać kapusty. Jako kandydat na posła z listy KO szef AgroUnii obiecuje, że co najmniej połowa artykułów żywnościowych w polskim handlu będzie krajowej produkcji. To bezpieczna obietnica, cieszy, a nie szkodzi.
Ardanowski musiał Kołodziejczaka przelicytować. I mocno przestrzelił, obiecując producentom i rolnikom – za małym, by stać się partnerami dla wielkiego handlu – że PiS zmusi sieci do zakupu ich towarów. Wyborczy program partii nazywa się „lokalna półka”, ponieważ po jego wejściu w życie w sklepach co najmniej dwie trzecie oferty będą musiały stanowić produkty lokalne. Koniec z cypryjskimi ziemniakami i marokańskimi pomidorami; o bananach i cytrynach Ardanowski na razie nie wspomniał. Na paragonach będzie napisane, czy produkt jest polski.
Gdyby „lokalne” miało znaczyć to samo co „polskie”, nic by się w wielkim handlu nie zmieniło. Biedronka zapewnia, że już 93 proc. towarów sprzedawanych w sieci jest produkcji krajowej.