To wina protestujących oraz grup, które na proteście usiłują upiec własną pieczeń.
Z szumu informacyjnego wyłaniają się dwa główne postulaty. Pierwszy – żeby zamknąć granice przed ukraińską żywnością. Jest produkowana bez zachowania standardów obowiązujących w Unii Europejskiej, ale niską ceną wymiata z rynku rodzime produkty. Akurat ten postulat jest zrozumiały. Ale ilu protestujących rolników się pod nim podpisuje naprawdę?
Czytaj także: Ciągniki blokują drogi. PiS podgrzewa wieś i chce dymisji swojego komisarza
Zaistnieć medialnie. I wyciągnąć rękę po wsparcie
Przecież zalew ukraińskiej żywności rujnuje tylko tych, którzy nie mogą sprzedać wyprodukowanego ziarna czy kukurydzy. Tymczasem dopłaty bierze 1,3 mln rolników, a na rynek produkuje zaledwie 400 tys. Na imporcie ukraińskiego zboża technicznego zarobiły natomiast firmy, których właściciele jakimś cudem wiedzieli wcześniej, że granica polska zostanie zamknięta. Nie wszyscy na zalewie ukraińskiej żywności stracili.
Od protestującego rolnika dowiaduję się, że różnego rodzaju organizacji rolniczych mamy w kraju… 180, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu korzystają ze wsparcia państwa. O sporej części z nich nie mają pojęcia nawet sami rolnicy. Dla ich szefów – bo trudno mówić o przywódcach – protest producentów rolnych jest świetną okazją, żeby zaistnieć medialnie. I wyciągnąć rękę po wsparcie.
Szefów wielu z tych organizacji rolniczych zaprosił do Ministerstwa Rolnictwa minister Czesław Siekierski. Każdy mógł się krótko wypowiedzieć, niektórych pokazała telewizja.