Rynek

Polski atom pod lupą. Komisja Europejska ma wiele zastrzeżeń

Choczewo. Badania geologiczne na terenie przeznaczonym pod budowę pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej. 30 stycznia 2025 r. Choczewo. Badania geologiczne na terenie przeznaczonym pod budowę pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej. 30 stycznia 2025 r. Michal Ryniak / Agencja Wyborcza.pl
Polska skierowała do Brukseli wniosek o notyfikację kontraktu różnicowego dla pierwszej elektrowni jądrowej, a KE wszczęła postępowanie i opublikowała w tej sprawie decyzję. Okrężną drogą dowiedzieliśmy się, jak polski rząd wyobraża sobie ekonomiczne realia funkcjonowania PEJ.

W gminie Choczewo na Pomorzu trwają przygotowania do budowy pierwszej polskiej elektrowni jądrowej. Zajmuje się tym państwowa spółka Polskie Elektrownie Jądrowe (PEJ), która w ostatnich dniach uzyskała zatwierdzone ustawowo finansowanie wysokości 60,2 mld zł z budżetu państwa. To mniej więcej trzecia część kosztów, które według dzisiejszych szacunków wyniosą 192–200 mld zł. Skąd wziąć pozostałą część? Był pomysł, by amerykańsko-kanadyjska firma Westinghouse, dostawca reaktorów AP1000, która w konsorcjum z amerykańską firmą budowlaną Bechtel została wskazana przez rząd jako wykonawca PEJ, jednocześnie została też udziałowcem spółki i współinwestorem. Po zbudowaniu elektrowni będzie zarabiała na jej eksploatacji i tak odzyskiwała zainwestowane pieniądze z odpowiednim zyskiem.

Czytaj także: Atom w dom, ale tanio się nie da. Ile zapłacimy za pierwszą elektrownię atomową?

Pomysł był dobry, ale nie dla Amerykanów, więc teraz opcja jest taka, że pieniądze pożyczymy. Żeby to się udało, potrzebny będzie nie tylko wkład własny, ale gwarancje Skarbu Państwa na resztę kwoty plus mechanizm, który zagwarantuje, że prąd z atomu na siebie będzie zarabiał. Bo bez tego międzynarodowe instytucje finansowe nie pożyczą nam ani grosza. 40 proc. pieniędzy PEJ dostanie w formie kredytu z amerykańskiego Exim Banku, instytucji finansowej rządu USA wspierającej amerykański eksport, resztę trzeba zdobyć na rynku.

Kontrakt różnicowy – to skomplikowane

Kluczem jest więc model ekonomiczny zapewniający elektrowni wpływy niezależnie od sytuacji na rynku energii. To problem, z którym mierzy się dziś każdy unijny inwestor budujący elektrownię jądrową. Najczęściej stosowany jest tzw. kontrakt różnicowy (CfD), który polega na tym, że państwo gwarantuje inwestorowi określoną cenę energii przez umówiony okres. Elektrownia atomowa będzie sprzedawała swój prąd na rynku jak inni producenci i jeśli się okaże, że cena rynkowa jest niższa od umówionej, wówczas rząd dopłaci różnicę, ale jeśli cena będzie wyższa, wówczas właściciel elektrowni zwróci rządowi nadwyżkę.

W teorii to brzmi prosto, w praktyce jest dość skomplikowane. Dlatego dialog z Komisja Europejską jest długi (Czesi negocjowali 2 lata), bo Bruksela przygląda się wyjątkowo dokładnie konstrukcji mechanizmu ekonomicznego. Jak będzie on funkcjonował na krajowym, jak i na europejskim rynku. Bo prąd z polskiego atomu może popłynąć także poza nasze granice.

Polska skierowała do Brukseli wniosek o notyfikację kontraktu różnicowego dla pierwszej elektrowni jądrowej, a KE wszczęła postępowanie i opublikowała w tej sprawie swoją decyzję. Okrężną drogą dowiedzieliśmy się, jak polski rząd wyobraża sobie ekonomiczne realia funkcjonowania PEJ. W optymistycznej wersji – czyli takiej, że elektrownia wystartuje w zaplanowanym terminie (2037–38 r.) i nie będzie dużych wpadek kosztowych – cena za megawatogodzinę z atomu wyniesie 470–550 zł. Ale jeśli będą obsuwy kosztowo-czasowe (a to jest w takich inwestycjach nieuchronne), wywindują cenę prądu nawet do 680 zł/MWh.

Czytaj także: Grosik na atom. A gdzie reszta? Przyszłość polskiej elektrowni jądrowej to same wątpliwości

Drugą kwestią jest też czas pracy elektrowni, bo aby inwestycja była rentowna, atomówka musi produkować prąd niemal non stop, czyli jak mówią energetycy: „pracować w podstawie”. A przecież dynamicznie rosnący segment energetyki odnawialnej sprawia, że na rynku coraz częściej pojawiają się ceny ujemne, a to oznacza, że będą takie momenty, że z pieniędzy podatników trzeba będzie dopłacać do atomu nie tylko całą umówioną w kontrakcie różnicowym cenę, ale także nieprzewidywalny minusowy dodatek. Założenie polskiego rządu jest takie, że prąd z atomu będzie sprzedawany w ramach PPA (power purchase agreement), czyli wieloletnich kontraktów z odbiorcami, a jedynie część trafi na giełdę energii.

KE ma zastrzeżenia

Komisja Europejska w pierwszej opinii nie kryje licznych zastrzeżeń. Choć dopuszcza pomoc publiczną dla inwestycji energetycznych, bo przecież atom to dekarbonizacja, to jednak obawy budzi wpływ takiej inwestycji na rynek energii. Na pewno KE nie zgodzi się na to, by kontrakt różnicowy obowiązywał przez cały okres życia elektrowni, czyli 60 lat, jak chciałby polski rząd. Jednak największe zastrzeżenia budzi model polskiej energetyki, gdzie niemal wszystko jest własnością Skarbu Państwa. Taki monopol – który przez polityków jest dziś uważany za gwarancję bezpieczeństwa energetycznego – zdaniem Brukseli jest zaprzeczeniem otwartego i konkurencyjnego charakteru europejskiej energetyki. To prosty mechanizm do windowania cen prądu, subsydiowania nierentownych podmiotów, wycinania z rynku energii pozostałych jeszcze nielicznych prywatnych firm. Jeśli tego problemu nie rozwiążemy, atom wiele nam nie pomoże. Dołoży tylko kosztów i to niemałych. Zwłaszcza że nie milkną deklaracje na temat budowy następnych elektrowni atomowych.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ranking najlepszych galerii według „Polityki”. Są spadki i wzloty. Korona zostaje w stolicy

W naszym publikowanym co dwa lata rankingu najlepszych muzeów i galerii sporo zmian. Są wzloty, ale jeszcze częściej gwałtowne pikowania.

Piotr Sarzyński
11.03.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną