Nasz narodowy przewoźnik ma prawie sto lat. Założony w 1929 r. przetrwał wojnę, a w PRL-u nawet nieźle się rozwijał. Pełnił wręcz funkcję nieformalnego ambasadora polskich interesów politycznych. Przypomnę choćby, że połączenie Warszawa–Frankfurt zostało otwarte w 1965 r., czyli pięć lat przed wizytą kanclerza Niemiec Willego Brandta w Warszawie, podczas której podpisano porozumienie o normalizacji stosunków polsko-niemieckich. Już na początku lat 70. LOT uruchomił rejsy do Kanady i USA.
Potem dzielnie towarzyszył Polakom w realizacji ich handlowych i rodzinnych interesów na Bliskim i Dalekim Wschodzie, wykonując połączenia do Kuwejtu, Indii i Tajlandii. Wreszcie jako jedyna, obok małego rumuńskiego Taromu, linia lotnicza krajów byłego bloku wschodniego przetrwał do dziś. I rozwija się, mimo że konkurencja nie śpi i rośnie w siłę.
LOT ma wprawę w walce z kryzysami. Ale kiedyś było łatwiej
W latach 90. recepta na sukces była prosta. Nowe, utworzone lub przywrócone po rozpadzie ZSRR państwa, praktycznie nie miały linii lotniczych. Dlatego Warszawa stała się naturalnym miejscem przesiadki dla pasażerów ze wschodu w podróży na zachód. Ten schemat przez lata był podstawą strategii rozwoju naszego przewoźnika i działał do chwili, gdy nie zmieniły się warunki gospodarcze i polityczne.
Te zmiany to, po pierwsze, oczywiście wojna w Ukrainie, która bezterminowo zamknęła wielki rynek przewozów i kawał nieba. Po drugie, linie lotnicze krajów byłego ZSRR zaczęły dynamicznie rozwijać się i realizować własne ambicje. Choćby łotewski Air Baltic aspirujący do roli linii lotniczej wszystkich trzech państw bałtyckich i oferujący coraz większą sieć połączeń. Kolejny konkurent dla naszego przewoźnika to Uzbekistan Airways, nowy azjatycki tygrys.