Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Chindie. Przyjaźń ponad Himalajami

d'n'c / Flickr CC by SA
Handel zamienia wrogów w przyjaciół. Chiny i Indie kończą okres wojen i konfliktów, a ekonomiści wróżą nawet sojusz pomiędzy "fabryką świata" a "światowym centrum usługowym", które mogą wspólnie grać na globalnym rynku. Czy jesteśmy właśnie świadkami narodzin Chindii - nowego gospodarczego giganta?

Wspomnienia minionych upokorzeń nie zacierają się łatwo. Kiedy w styczniu i lutym 2005 r. pomiędzy Chinami i Indiami zaczęły intensywnie krążyć delegacje na wysokim szczeblu, indyjskie gazety przypomniały najgorszy moment we wzajemnych relacjach: listopad 1962 r., miesiąc upokorzenia i klęski, kiedy armia indyjska w Himalajach opuszczała w pośpiechu pozycje obronne pod naporem chińskich dywizji górskich.

Hindusi okazali się całkowicie nieprzygotowani do wojny prowadzonej na wysokościach przekraczających 5 tys. m n.p.m.: żołnierzom brakowało ciepłych mundurów, dowództwo traciło łączność z oddziałami, a karawany z amunicją i paliwem nie docierały na linię frontu. Dokonywano cudów odwagi: 4 listopada hinduski garnizon opuścił wysokogórską bazę Daulat Beg Oldi, przechodząc w bardzo trudnych warunkach przez położoną na wysokości 5300 m n.p.m. przełęcz Sassar Brangsa. Pozostawało to jednak bohaterstwem w trakcie odwrotu.

Dwa tygodnie później Chińczycy wstrzymali ofensywę: osiągnęli wszystkie strategiczne cele, spychając armię indyjską nawet 50 km na południe. Straty w ludziach nie były duże – oficjalnie po ok. 500 zabitych po każdej ze stron, historycy szacują je raczej na 3–4 tys. – a w dodatku w grę wchodziły wysokie góry, tereny praktycznie pozbawione mieszkańców; ale prestiżowa porażka zatruła stosunki pomiędzy dwoma gigantami na lata. Przez dziesięciolecia obie strony utrzymywały na granicy po blisko pół miliona żołnierzy w gotowości bojowej, a na spornym terenie dochodziło regularnie do krwawych incydentów.

Wojna ostatecznie pogrzebała szanse na współpracę, które i tak były w latach 60. i 70. niewielkie: Indie wówczas były formalnie państwem demokratycznym, z zamkniętą, nastawioną na samowystarczalność, ściśle regulowaną przez państwo gospodarką z ważnym udziałem sektora państwowego. W tym samym czasie Chiny wcielały w życie rewolucję kulturalną Mao i budowały centralnie sterowaną gospodarkę, w której nie było miejsca na prywatną inicjatywę.

 

Dyplomacja pokolonialna

Wkrótce jednak miało się okazać, że te na pozór potężne bariery były kruche. Konflikt graniczny oba kraje odziedziczyły po epoce kolonializmu. W XIX w. Indie były perłą korony brytyjskiej i najważniejszą częścią Imperium, nad którym nie zachodziło słońce: mimo to władza brytyjska w tym kraju była słaba i sprawowana często w sposób pośredni – poprzez miejscowych feudalnych władców. Całego ogromnego terytorium (obejmującego dzisiejszy Pakistan, Indie, Bangladesz i Birmę) strzegło zaledwie kilkadziesiąt tysięcy brytyjskich żołnierzy i policjantów. Potężną bronią Imperium była jednak dyplomacja – i to dzięki niej stworzono system terytoriów buforowych, oddzielających Indie od rosnących ambicji Rosji, rozszerzającej wówczas swoje posiadłości w Azji Środkowej. Za taki bufor służyły m.in. Afganistan i Tybet, wyrwany spod kontroli osłabionych Chin, oraz feudalne monarchie w Himalajach – Bhutan i Nepal.

 

Ten system działał aż do końca lat 40. ubiegłego wieku, kiedy Indie odzyskały niepodległość, a w Chinach objęli władzę komuniści, którzy obudzili Państwo Środka z trwającego wiele stuleci letargu. Zmieniło to układ sił na pograniczu obu nowych mocarstw – i umowne, nigdy nie wytyczone dokładnie granice pomiędzy państewkami buforowymi stały się zarzewiem konfliktu. Hindusi chcieli przejąć rolę Brytyjczyków: w 1949 r. wysłali wojska do Sikkimu, obejmując faktycznie protektorat nad tym krajem (formalnie został jednym ze stanów Indii w 1975 r.). W 1950 r. objęli kontrolę nad sprawami zagranicznymi Bhutanu. Popierali też, tak jak Brytyjczycy, niezależność Tybetu, do którego jesienią 1950 r. wkroczyły chińskie wojska. W pełnych międzynarodowych konfliktów czasach zimnej wojny Chińczycy popierali największego wroga Indii – Pakistan – sprzedając mu broń (80 proc. wyposażenia armii tego kraju jest dziś chińskiej produkcji) oraz prawdopodobnie pomagając mu podczas tworzenia programu budowy rakiet. Hindusi przyjęli zaś w gościnę politycznych i religijnych uchodźców z okupowanego Tybetu (w tym dalajlamę). Jeszcze kilkanaście lat temu o ociepleniu chińsko-indyjskim nikt nie mógł nawet marzyć.

 

Upadek potęg starożytnych

Lata 90. XX w. przyniosły gigantyczny wzrost gospodarczy w Chinach i Indiach. Od rozpoczęcia prorynkowych reform w 1978 r. produkt krajowy Chin zwiększył się czterokrotnie, a w latach 90. wzrost gospodarczy często przekraczał (według nieoficjalnych szacunków, bo rząd prawdopodobnie zaniżał dane, aby nie odstraszyć od przegrzanej gospodarki zagranicznych partnerów) 10 proc. rocznie. Jeżeli Chiny utrzymają to tempo rozwoju, ich globalny produkt w 2015 r. dorówna temu, który wytwarzają Stany Zjednoczone. Indie zaczęły otwierać swój rynek dla obcych inwestycji później, a efekty były mniej spektakularne niż w Chinach – ale i tak notowały średnio 6 proc. wzrostu rocznie. Współczesne Indie są nadal biednym krajem, ale nie mają już „kalkuckiej” twarzy: nędzy, śmierci głodowej. Wyrosły na najludniejszą demokrację współczesnego świata.

Niewielu komentatorów zachodnich – zafascynowanych bezprecedensowym tempem rozwoju dwóch gigantów – dostrzegło fakt, że w istocie zarówno Chiny jak i Indie obejmują z powrotem tylko rolę, którą w światowej gospodarce sprawowały przez stulecia. Jeszcze w średniowieczu obie te starożytne cywilizacje były gospodarczo znacznie bardziej rozwinięte od Europy, która dopiero wynajdywała (albo importowała) technologie znane Chińczykom od stuleci. Wybitny historyk techniki Joel Mokyr zestawił długą listę tych wynalazków: są na niej różne techniki nawigacyjne – włącznie z kompasem – i nowatorskie wówczas metody budowy statków oraz druk, proch strzelniczy, wiertła górnicze i zaawansowane zegary wodne. Światowym cudem techniki był kilkunastometrowej wysokości zegar wodny, zbudowany dla cesarza przez uczonego Su Sunga w 1086 r. Pokazywał nie tylko dokładny czas, ale również układ gwiazd, użyteczny dla dworskich astronomów i astrologów. Według Mokyra był wówczas najdokładniejszym zegarem na świecie. W XVI w. – jak twierdzi uczony – w Chinach jednak już nikt nie pamiętał ani wynalazcy, ani jego dzieła.

Historycy i ekonomiści spierają się, dlaczego – mimo tych wielkich osiągnięć – Chiny odcięły się od świata i pogrążyły w gospodarczej stagnacji. Jeszcze pod koniec XVIII w., kiedy na Zachodzie rozwijała się już rewolucja przemysłowa, co trzeci mieszkaniec świata był Chińczykiem (Niebiańskie Imperium liczyło wówczas 400 mln mieszkańców), a według bardzo przybliżonych szacunków Chiny wytwarzały ponad 30 proc. światowego produktu brutto, czyli proporcjonalnie znacznie więcej niż dzisiaj. Kiedy zachodnim mocarstwom nie udało się otworzyć sobie drogi do ogromnego chińskiego rynku w pokojowy sposób, użyły przemocy. Podczas wojny opiumowej (1842 r.) flota brytyjska opanowała największe rzeki, które były głównymi arteriami komunikacyjnymi i handlowymi imperium, wymuszając przywileje handlowe i zezwolenie na zakładanie eksterytorialnych placówek. Chociaż Chiny nigdy nie zostały formalnie skolonizowane, dużą część kraju podzielono na strefy wpływów mocarstw, które bez kłopotów mogły prowadzić na tych terenach politykę szkodzącą chińskim gospodarczym interesom. Liczne bunty chłopskie, powstania i wojny dopełniły dzieła upadku – i w 1949 r. Mao Tse-tung objął władzę nad zacofanym i wyniszczonym krajem, w którym dochód na głowę mieszkańca należał do najniższych na świecie.

Indie również przegrały w polityczno-gospodarczej konkurencji z Zachodem, chociaż był to upadek mniej spektakularny. Na początku XVII w. w Indiach istniał zaawansowany system produkcji włókienniczej, zbliżony do tego, od którego w XVII w. rozpoczęła się angielska przemysłowa rewolucja. W Indiach używano wyrafinowanej techniki barwienia tkanin (które łatwo wytrzymywały wielokrotne pranie – brytyjscy producenci długo nie mogli tego osiągnąć), szeregu urządzeń technicznych i skomplikowanego podziału pracy pomiędzy rzemieślników, którzy wykonywali poszczególne etapy produkcji. Nie jest oczywiście pewne, że te przedsiębiorstwa rozwinęłyby się w fabryki. Pewne jest jednak, że zniszczyli je świadomie i planowo Brytyjczycy, którzy w XVIII w. zaczęli podporządkowywać sobie różnych indyjskich władców (subkontynent był podzielony na liczne zwalczające się państwa, co pomogło kolonizatorom). Już na początku stulecia zakazano eksportu indyjskich tkanin, a od połowy XVIII w. producentów obłożono wysokim podatkiem. Pomiędzy 1750 a 1880 r. produkcja przemysłowa w Indiach zmniejszyła się o trzy czwarte, a dochód na głowę mieszkańca znacznie się obniżył. W tym samym okresie w Wielkiej Brytanii wzrósł trzydziestokrotnie.

Mnóstwo umów

Historyczne dziedzictwo sprawiło, że drogi rozwoju Chin i Indii różnią się pod wieloma względami także dzisiaj. Głównym partnerem handlowym Indii jest Unia Europejska (25 proc. obrotów handlowych), a Chin – Stany Zjednoczone (prawie 40 proc. obrotów). Chiny bywają nazywane fabryką świata: biedna wieś dostarcza przedsiębiorcom nieprzebranych zasobów taniej i wydajnej siły roboczej. Od 80 do 120 mln Chińczyków krąży pomiędzy miastami i rodzinnymi wsiami, utrzymując się z doraźnych prac. To armia kandydatów na robotników przemysłowych, z których każdy będzie szczęśliwy, zarabiając 200 dol. miesięcznie – tyle bowiem może zarobić wykwalifikowany robotnik w największych centrach przemysłowych. To mniej niż 10 proc. zarobków robotników niemieckich – a niewykwalifikowani pracownicy mogą zarabiać jeszcze mniej. Przemysłowcy z Zachodu przenoszą więc masowo produkcję do Chin.

Indie natomiast rozwijają najszybciej sektor usługowy – dlatego, że mogą zaoferować zachodniemu inwestorowi dużą liczbę dobrze wykształconych i mówiących po angielsku pracowników. Symbolem migracji biznesu do Indii stał się w latach 90. rozwój telefonicznych centrów obsługi klienta (kiedy Amerykanin czy Brytyjczyk dzwoni do serwisu komputerowego albo do banku, często nie wie, że łączy się z Indiami) oraz firm produkujących oprogramowanie (informatycy z tego kraju cieszą się opinią fachowych i niedrogich pracowników).

Indie stawiają wyraźnie na gospodarkę opartą na wiedzy – w ciągu ostatnich kilku lat ponad 100 wielkich zachodnich korporacji założyło tam laboratoria badawcze (Intel i Texas Instruments projektują tam np. układy scalone przyszłych generacji). Hindusi nie mają problemu z zaakceptowaniem genetycznie modyfikowanych roślin. W marcu 2002 r. rządowy Komitet Akceptacji Inżynierii Genetycznej (Genetic Engineering Approval Committee) dopuścił do powszechnego użytku nasiona bawełny poprawione tak, że wytwarzają toksyny zabijające bardzo groźne szkodniki. Dzięki temu zbiory są wyższe, a rolnicy mogą używać mniej środków owadobójczych.

Biznesmeni z obu krajów już kilkanaście lat temu dostrzegli, że te dwie gospodarki mogą się uzupełniać. Obroty handlowe pomiędzy Chinami i Indiami w ciągu dekady wzrosły dziesięciokrotnie i w tym roku sięgną 15 mld dol. To nadal ułamek chińskiego handlu ze Stanami Zjednoczonymi (429 mld dol. w 2004 r.), ale wystarczająco dużo, aby pomyśleć o ociepleniu wzajemnych relacji. Gdy ówczesny premier Chin Zhu Rongji złożył wizytę w Indiach w 2002 r., a rok poźniej premier Indii Atal Behari Vaipayee w Chinach – podpisano mnóstwo umów gospodarczych. Chińczycy inwestują setki milionów dolarów m.in. w słabo rozwiniętą infrastrukturę indyjską, z drugiej strony wielkie indyjskie przedsiębiorstwa softwarowe otworzyły swoje biura w tzw. korytarzu Yangtzy, ciągnącym się od Szanghaju w głąb Chin; to teren intensywnych inwestycji (patrz: „Świat i Polska 2005”, wspólne wydawnictwo „The Economist” i „Polityki”).

Odprężenie na krótko tylko powstrzymało testy indyjskiej broni jądrowej w 1998 r., bardzo źle przyjęte w Pekinie. Rozwojowi kontaktów handlowych towarzyszy dziś gorączkowa dyplomatyczna aktywność. 18 stycznia 2005 r. nowy ambasador Chin złożył listy uwierzytelniające prezydentowi Indii Abdulowi Kalamowi. „Ambasador Sun zauważył – jak napisali dyplomaci w oficjalnym komunikacie – że Chiny i Indie są dobrymi sąsiadami połączonymi wspólnymi górami i rzekami”. Za tym niezbyt błyskotliwym spostrzeżeniem poszły jednak deklaracje wspólnych interesów dwóch krajów, które razem zamieszkuje ponad 2,4 mld ludzi. Prezydent odpowiedział, że oba kraje mają bardzo wiele podobnych problemów.

Tydzień później doszło do pierwszych w historii – i przygotowywanych od wielu miesięcy – strategicznych rozmów o współpracy. 24 i 25 stycznia w Delhi spotkali się Wu Dawei, chiński wiceminister spraw zagranicznych, z indyjskim ministrem Shyamem Saranem. Rozmawiali m.in. o współpracy gospodarczej i wspólnym stanowisku wobec irańskiego kryzysu nuklearnego (Zachód usiłuje przekonać Iran, aby wstrzymał program zbrojeń jądrowych; Iran nie przyznaje się do jego istnienia). 28 stycznia na światowym forum ekonomicznym w Davos indyjski minister przemysłu i handlu Kamal Nath oświadczył publicznie, że „chociaż jesteśmy konkurentami na wielu polach, na innych się uzupełniamy”.

Na przyjęciu wydanym na początku lutego przez nowego ambasadora w Delhi zjawiło się ponad 500 gości ze ścisłej politycznej i gospodarczej elity kraju; ambasador Sun zapowiedział, że w tym roku dojdzie do wizyty chińskiego premiera. Od kilku lat rozwija się również współpraca wojskowa. W marcu 2004 r. odbyły się pierwsze wspólne manewry, a w grudniu Chiny odwiedził indyjski dowódca wojsk lądowych.

Na chińsko-indyjskim zbliżeniu traci zarówno Pakistan – którego tradycyjne więzi z Chinami osłabły – jak i Tybetańczycy, którzy w 2003 r. usłyszeli z ust ówczesnego premiera Indii, że Tybet jest nieodłączną częścią Chin. Mimo tych zmian nadal we wzajemnych relacjach pozostaje wiele spraw niezałatwionych – w tym granica w Himalajach, której nie udało się oficjalnie wytyczyć (sporne terytorium to aż 125 tys. km kw., chociaż w większości praktycznie bezludne) oraz sprawa Tybetu, którego rząd emigracyjny nadal znajduje się w indyjskiej Dharamsali, co drażni Chińczyków.

 

Połowa ludzkości razem

Zagrożeniem dla przyszłej współpracy może być, paradoksalnie, rozwój obu krajów. Dziś ich gospodarki uzupełniają się, ale wkrótce mogą konkurować. National Intelligence Council, amerykański rządowy instytut badawczy, ogłosił na początku lutego raport, w którym przewiduje, że w 2020 r. to Indie, a nie Chiny, będą najprężniejszą światową gospodarką. Amerykańscy analitycy wskazują na bardziej stabilny indyjski system polityczny – demokracje łatwiej dostosowują się do szybkich przemian społecznych niż dyktatury – i podkreślają, że już za kilkanaście lat chińskie społeczeństwo zacznie się szybko starzeć, bo brutalnie wprowadzana w życie polityka „jednego dziecka w rodzinie” drastycznie ograniczyła przyrost naturalny. Chociaż na razie Chiny wyprzedzają Indie w tempie rozwoju i poziomie zachodnich inwestycji, proporcje mogą ulec odwróceniu w ciągu najbliższych lat – przestrzegają analitycy.

 

Historia zbliżenia pomiędzy dwoma wielkimi krajami – których kultury bardzo się różnią i których uwaga przez stulecia była skoncentrowana do wewnątrz – to jeden z argumentów na rzecz dobroczynnej roli globalizacji. To, że w najbliższym czasie nowej wojny w Himalajach nie będzie, a Chiny i Indie mają coraz więcej wspólnych interesów, świat zawdzięcza bowiem w większym stopniu wolnemu handlowi niż chociażby międzynarodowym inicjatywom pokojowym (w latach 60. i 70. było ich sporo, ale wszystkie zawiodły). Kusząca jest wizja powstania Chindii – potężnego bloku gospodarczego, zamieszkanego przez blisko połowę z 6,5 mld mieszkańców Ziemi, o praktycznie nieograniczonym potencjale rozwojowym i ogromnym politycznym znaczeniu. Potencjalnych obszarów współpracy jest wiele – od utrzymywania pokoju i stabilizacji wewnętrznej w krajach regionu, po programy badań kosmicznych, nad którymi oba kraje intensywnie pracują.

Można spekulować, jak przeorganizuje to świat? Czy Chindie np. zastąpią USA w roli jedynego supermocarstwa? Mówi się wszak, że Chiny zdobędą świat, a co dopiero w parze z Indiami? A może odtworzy się świat dwubiegunowy: tym razem USA–Chindie? A może Chindie tylko zepchną w Azji Japonię na dalszy plan? Potencjał został uruchomiony, a co znaczy uruchomienie dalekowschodniego potencjału, świadczy przykład tamtejszych tygrysów gospodarczych.

Ale przyjaźń pomiędzy gigantami jest świeża i krucha. Może ją naruszyć dyplomatyczna gafa czy przypadkowy incydent graniczny. Chindie – największy gospodarczy blok świata – pozostaną wtedy tylko utopijnym projektem.



Adam Leszczyński (30 l.) jest doktorantem na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Stypendysta „Polityki” w ramach akcji „Zostańcie z nami!”. W 2003 r. za książkę „Naznaczeni”, reportaż o epidemii AIDS w Afryce, został nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Kraj

Czy jesienią PiS odda władzę? Zachodzące procesy pokazują, że tak, ale...

Moim bazowym scenariuszem jest utrata władzy przez PiS, daję mu 55 proc. szans realizacji. Drugi dosyć silny, aczkolwiek mniej prawdopodobny, powiedzmy na 35 proc., to wygrana PiS i potem rząd koalicyjny z Konfederacją albo jej częścią – rozmowa z Andrzejem Bobińskim, dyrektorem ośrodka analitycznego Polityka Insight.

Rafał Kalukin
03.05.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną