Zaczęło się od Holenderek: Fundacja Przeciwko Handlowi Kobietami z Amsterdamu, szukając współpracownic, dotarła do Warszawy. Był 1995 r. – W Holandii i Niemczech najliczniejszą grupą w seksbiznesie były wówczas Polki – opowiada Teresa Oleszczuk, która wtedy zajmowała się holenderskim projektem prewencji handlu kobietami, później pierwsza prezeska fundacji La Strada. Do projektu dołączyły Czeszki. Pieniądze były z UE, szukano chętnych do pracy. – Inicjatywa, ideologia były feministyczne – podkreśla Teresa, dziś graficzka w „Polityce”.
Stana Buchowska, Słowaczka, przeczytała ogłoszenie w gazecie i zgłosiła się na rozmowę kwalifikacyjną. Spełniała warunki: doskonały angielski i czeski. Dostała tę pracę, została koordynatorką projektu. O problemach handlu kobietami miała wiedzę raczej teoretyczną. Rok później, jako polski pomysł, powstała fundacja La Strada.
Zajeżdżone walizki
W naszej części Europy, gdzie proceder pojawił się nagle wraz z nadejściem przemian, mało kto wierzył, że handel ludźmi to rzeczywistość. Polska była początkowo miejscem rekrutacji, następnie krajem tranzytowym. A w końcu szara strefa seksbiznesu działała w miastach i na prowincji. Ukrainki, dziewczyny z Mołdowy, Białorusinki, werbowane do intratnej pracy na Zachodzie, trafiały do polskich agencji towarzyskich, gdzie zmuszano je do uprawiania seksu, a w końcu sprzedawano kolejnemu stręczycielowi.
– To w ogóle była pustynia, zjawisko handlu ludźmi znane powierzchownie. Dominował stereotyp, że w tym zawodzie kobiety pracują z upodobania. Straż Graniczna nie dowierzała, policja nie miała informacji. Zajęcie się sprawą wymagało odwagi. Ale coś się udało zmienić. Może dzięki Buchowskiej, może dzięki konwencjom w sprawie zwalczania handlu ludźmi, które Polska ratyfikowała – mówi Andrzej Kremplewski, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, który wspiera La Stradę na salach sądowych.