To nie był finisz dla ludzi o słabych nerwach. Niejeden kibic zamknął wtedy oczy, zwłaszcza jeśli przypomniały mu się obiegowe prawdy – że Justyna Kowalczyk nie jest mistrzynią ostatniej prostej i że wtedy łatwiej atakować, niż się bronić. Polka jednak wytrzymała szarżę Marit Bjoergen, gnała jak po swoje i to Norweżka, przecież bardziej utytułowana i doświadczona, tuż przed metą straciła głowę. Zmieniła krok, zgubiła rytm i już było jasne, że musi pożegnać się z marzeniami o czwartym złotym medalu tych igrzysk. Kowalczyk odjechała windą do nieba, Bjoergen spóźniła się na nią o niecałe pół sekundy.
To miał być ich bieg i zapowiedzi się sprawdziły. W konwencji narciarskiego maratonu próżno szukać wprawdzie dramatycznych zwrotów akcji, ale tym razem, nim przed metą doszło do trzęsienia ziemi, napięcie rosło. Bjoergen wyrywała się do przodu, Kowalczyk nie dawała się zgubić. Serce skakało do gardła, gdy Polka zmieniała narty, bo bezcenne sekundy uciekały. Przed biegiem też się działo. Atmosferę podgrzała Kowalczyk, mówiąc głośno o tym, że Bjoergen i inne biegaczki astmatyczki w majestacie prawa korzystają z niedozwolonego wspomagania farmakologicznego. Lekarze sportowi jednym głosem twierdzili, że to nieprawda, ale niektórzy lekarze rodzinni stawali po stronie Justyny. W dobrym tonie było mieć wyrobione zdanie na ten temat, a na forach internetowych branżowymi autorytetami zostawali astmatycy, którzy dzięki inhalacji przekopywali ogródek bez zadyszki.
Kto chce, może podziwiać Kowalczyk za to, że zdobyła olimpijskie złoto na królewskim dystansie, mimo że nie ma astmy, ale tak naprawdę przy okazji jej medali do znudzenia trzeba przypominać co innego – że przygodę ze sportem zaczynała mając 15 lat, a jej dzisiejsze rywalki zapisywały się do klubów we wczesnej podstawówce tam, gdzie dla biegów i sportu w ogóle jest dogodniejszy klimat. Łatwiej nadrobić stracony czas, gdy wszyscy wokół usuwają kłody spod nóg, ale Justynie pierwsze lata z nartami upłynęły na przymusowej improwizacji, więc pozostało jej zacisnąć zęby, robić swoje i liczyć na pomoc ludzi dobrej woli. Miała do sportu zdrowie, miała pasję, w porę zeszły się drogi jej i trenera Aleksandra Wierietielnego. Oboje wiedzieli, że nie trenuje się po to, żeby trenować, tylko po to, żeby wygrywać.
Justyna ma charakter stworzony do sportu. Zwycięstw ciągle jej mało, porażki bardzo ją kłują. Wie, że trzeba walczyć, choćby się umierało ze zmęczenia, że w takiej dyscyplinie jak biegi narciarskie nie ma stworzonych do zwycięstw, są odpowiednio na nie zaprogramowani. Dlatego dba o ten program obsesyjnie i nawet kiedy Wierietielny prosi, żeby odpoczęła, to jego słowa puszcza mimo uszu. Na starcie zawodniczki stają ramię w ramię, jedna nie widzi wzroku drugiej, ale Kowalczyk nie musi patrzeć im w oczy, by miały pewność, że ona nie odpuści. Więc kiedy trzeba, to biegnie do spodu tak, że za metą już nic się z niej nie wyciśnie. Niby w swoim sporcie zdobyła już wszystko, ale, podobno, najlepsze jeszcze przed nią, bo w biegach narciarskich drugie, lepsze życie zaczyna się po trzydziestce.
Złota kropka
Wszyscy myśleli, że na naszym dorobku medalowym Justyna postawiła złotą kropkę, gdy brąz w wyścigu drużynowym wywalczyły panczenistki Katarzyna Bachleda-Curuś, Katarzyna Woźniak i Luiza Złotkowska. Medalowa sensacja w polskim wykonaniu na zimowych igrzyskach – to się nie zdarza. Nie ma co kryć, że pierwszą przeszkodę udało się pokonać nie tylko dzięki równej i dobrej jeździe, ale i dzięki kłopotom rywalek. Rosjanki prowadziły przez prawie cały wyścig, jednak na ostatnim okrążeniu jedną z nich dopadł kryzys, a że na mecie liczy się czas ostatniej z trójki, wygrały Polki.
W półfinale do szczęścia zabrakło niewiele, w wyścigu o trzecie miejsce Polki były na huśtawce, ale im bliżej mety, tym jechały szybciej i brązowy medal stał się faktem. Potem były łzy radości, bo dla każdej z nich to sukces ze snów. Od bohaterek dnia usłyszeliśmy, że zdecydowało zgranie i szósty zmysł do czucia lodowego toru i że osoby (czytaj: prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski), które przed czasem oceniły, że na igrzyskach panczeniści spisali się poniżej krytyki, powinny swoje słowa „odszczekać”. Trener Paweł Abratkiewicz gęsto tłumaczył się z rzuconej półgębkiem obietnicy, że w razie medalu zafunduje swoim podopiecznym wycieczkę na Madagaskar. Jak widać, nawet ludzie z branży nie wierzyli, że medal jest w zasięgu.
Sport na kolanach
Polskie łyżwiarki szybkie po raz ostatni były na podium igrzysk olimpijskich pół wieku temu (Elwira Seroczyńska i Helena Pilejczyk w Squaw Valley) i nic nie zapowiadało, że na torze w Richmond nastąpi przełom, tym bardziej że w wyścigach indywidualnych nasi panczeniści rzeczywiście byli cieniem. Można było tłumaczyć, że w Polsce łyżwiarz szybki ma ciężkie życie, m.in. z braku krytego toru, ale ponieważ identyczny problem mają w Czechach, a nie przeszkodziło to Martinie Sablikovej w zdobyciu trzech medali, w tym dwóch złotych, argument odpadał. Trener Krzysztof Niedźwiedzki podpowiadał zatem, by pójść innym tropem – młodych zawodników zjadła olimpijska trema i mimo że na treningach potrafili zadziwić, to gdy gra szła na poważnie, nie dali rady unieść ciężaru. Sukces przyszedł niespodziewanie, ale pytanie, czy wraz z nim nastaną dla łyżwiarzy szybkich lepsze czasy, jest otwarte. Przykład Justyny Kowalczyk najlepiej pokazuje, że w Polsce pieniądze i ogólne poruszenie idą za wynikiem, a nie odwrotnie i panczeniści też coś o tym wiedzą.
Mamy zatem sześć medali, najlepszy wynik w historii, ale niech nikt nie wyrywa się z ogłaszaniem, że polski sport zimowy wstał z kolan na dobre. Na sukces złożyli się przede wszystkim Kowalczyk i Adam Małysz, ale akurat to, że są klasą dla siebie, było wiadomo już przed igrzyskami. Polskie medale wzięły się z wąskich specjalizacji, tak samo jak większość medali koreańskich (13 z 14 zdobyli w łyżwiarskich wyścigach na krótkim i długim torze) i holenderskich (7 z 8 zdobytych to zasługa panczenistów). Różnica polega jednak na tym, że specjalizacja holenderska i koreańska to od podstaw dzieło systemu, o naszych zawodnikach system przypomina sobie dopiero, gdy sprowokują go do tego swoimi wynikami.
Pełny tekst artykułu w najnowszym 10 numerze POLITYKI. W kioskach już od 3 marca. E-wydanie do kupienia już od wtorku od godziny 20.00. Kup e-wydanie.