To nie był finisz dla ludzi o słabych nerwach. Niejeden kibic zamknął wtedy oczy, zwłaszcza jeśli przypomniały mu się obiegowe prawdy – że Justyna Kowalczyk nie jest mistrzynią ostatniej prostej i że wtedy łatwiej atakować, niż się bronić. Polka jednak wytrzymała szarżę Marit Bjoergen, gnała jak po swoje i to Norweżka, przecież bardziej utytułowana i doświadczona, tuż przed metą straciła głowę. Zmieniła krok, zgubiła rytm i już było jasne, że musi pożegnać się z marzeniami o czwartym złotym medalu tych igrzysk. Kowalczyk odjechała windą do nieba, Bjoergen spóźniła się na nią o niecałe pół sekundy.
To miał być ich bieg i zapowiedzi się sprawdziły. W konwencji narciarskiego maratonu próżno szukać wprawdzie dramatycznych zwrotów akcji, ale tym razem, nim przed metą doszło do trzęsienia ziemi, napięcie rosło. Bjoergen wyrywała się do przodu, Kowalczyk nie dawała się zgubić. Serce skakało do gardła, gdy Polka zmieniała narty, bo bezcenne sekundy uciekały. Przed biegiem też się działo. Atmosferę podgrzała Kowalczyk, mówiąc głośno o tym, że Bjoergen i inne biegaczki astmatyczki w majestacie prawa korzystają z niedozwolonego wspomagania farmakologicznego. Lekarze sportowi jednym głosem twierdzili, że to nieprawda, ale niektórzy lekarze rodzinni stawali po stronie Justyny. W dobrym tonie było mieć wyrobione zdanie na ten temat, a na forach internetowych branżowymi autorytetami zostawali astmatycy, którzy dzięki inhalacji przekopywali ogródek bez zadyszki.
Kto chce, może podziwiać Kowalczyk za to, że zdobyła olimpijskie złoto na królewskim dystansie, mimo że nie ma astmy, ale tak naprawdę przy okazji jej medali do znudzenia trzeba przypominać co innego – że przygodę ze sportem zaczynała mając 15 lat, a jej dzisiejsze rywalki zapisywały się do klubów we wczesnej podstawówce tam, gdzie dla biegów i sportu w ogóle jest dogodniejszy klimat.