Juliusz Ćwieluch: – 20 lat temu zakończył pan prace nad filmem „Ucieczka z kina Wolność”, a tego samego dnia cenzura skończyła działalność. Trochę pan wykrakał z tym tytułem, szybko zaczęliśmy od wolności uciekać.
Wojciech Marczewski: – Wolności ludzie się boją, bo jest wymagająca. Jeśli chcę być wolny, odrzucam wiele konwenansów. Mam prawo podejmowania decyzji, ale cała odpowiedzialność jest tylko moja. Dlatego nasza transformacja tak długo trwa.
A może za komuny byliśmy bardziej wewnętrznie wolni? Sądząc po datach powstawania filmów, to wówczas miał pan dużo do powiedzenia. Przez ostatnie 20 lat zrobił pan tylko dwa filmy.
Za komuny czułem większy obowiązek, żeby zająć stanowisko. To była presja; niemoralne było odpuszczanie i nabieranie się na pozory wolności, którymi próbowano nas uśpić.
W jednej ze scen „Ucieczki z kina Wolność” Zamachowski (gra pomocnika cenzora) wskazuje na zbuntowany tłum i pyta, czego oni chcą, a Gajos (cenzor) odpowiada: „Wolności. Myślą, że teraz będą mieli nowe żony, lepsze dzieci”. Mam wrażenie, że bardzo naiwnie postrzegaliśmy tę wolność w 1989 r. Wydawało się nam, że życie samo się odmieni, a my staniemy się lepsi i piękniejsi.
Lubię ten dialog, bo wydaje mi się, że ma w sobie ironię i dystans, ale też szlachetną naiwność. Cały film jest podszyty takim myśleniem. To nie przypadek, że w knajpie pijaczkowie zaczynają śpiewać „Requiem” Mozarta. Zresztą pojawia się ono w całym filmie. Zadałem sobie pytanie, co ludzie mają w głowach, za czym tęsknią? I poczułem, że jest tam coś pięknego, że tęsknią za czymś wzniosłym, choć żyją w nędznych warunkach.