Joanna Podgórska: Żałoba narodowa po smoleńskiej katastrofie pokazała, że potrzeba rytuału, celebrowania jest w Polakach silniejsza, niż mogło się wydawać?
Roch Sulima: Mamy w pamięci medialne umieranie Jana Pawła II. Stało się ono doświadczeniem na swój sposób wzorcowym, które nadało formę przeżyciom zbiorowym w wielkiej skali. Można powiedzieć, że organizuje dziś wyobraźnię narodową. W końcu XIX w. tę wyobraźnię kształtowała literatura i obrazy Matejki, na początku XX w. „Wesele” Wyspiańskiego i wizje Jacka Malczewskiego, w drugiej połowie XX w. – filmy Andrzeja Wajdy, a dziś – w coraz większym stopniu – telewizje informacyjne.
Szczególną moc mają wielkie transmisje online, które nazywa się świętami medialnymi. Zatrzymują czas, odnawiają symboliczne znaczenia, reaktualizują tradycję. Nie tyle obrazują jakieś zdarzenia, ale same stają się wielkimi zdarzeniami z udziałem dziesiątków, setek tysięcy ludzi. To one są współczesnymi rytuałami, nadającymi formę przeżyciom zbiorowym i uniesieniom patriotyczno-religijnym; one umawiały nas na Krakowskim Przedmieściu w obliczu smoleńskiej tragedii, gdy zapłonął pierwszy znicz.
To był wielki rytualny spektakl.
Po transformacji widać szczególnie wyraźnie wizualizację życia społecznego; trafia to na nowy typ kultury, kultury popularnej. Wystarczy spojrzeć na kampanie wyborcze czy rozmaite, permanentnie inscenizowane kolizje polityczne. Widać wówczas, że straciły moc slogany słowne, chwyty retoryczne. Słowo już nie działa, działają obrazy, spektakle, a także publiczne grymasy. Liczy się dobór symboli, gestów, min, jak w teatrze. Kultura współczesna posługuje się chętnie rytuałem jako formą skradzioną. Zobaczmy choćby demonstracje uliczne czy marsze protestacyjne. To przecież formy pararytualne, odwołujące się do archaicznego repertuaru, takiego jak droga krzyżowa, procesja czy gdy górnicy miotają w ministerstwo kamieniami, szturm twierdzy. Rytualizują się nawet lokalne formy protestu, takie jak wojna o parking czy osiedlowy bazarek. Ludzie, którzy nie są uczestnikami społeczeństwa obywatelskiego, podsuwającego różne formy działania w demokracji, odwołują się do najstarszych rytuałów bitewnych. Cofamy się do tego, co było dawniej, co znamy i przeczuwamy, że będzie skuteczne.
Dlatego przy najbłahszej sprawie wyciąga się krzyż, flagę narodową albo skanduje: gestapo?
Dołóżmy jeszcze wszechobecny znicz; każdy Polak powinien go mieć przy sobie, a nuż się zaraz przyda. To jest właśnie symboliczny sztafaż, który ma angażować wartości uniwersalne, religijne, etyczne, narodowe i przekonywać do naszych racji. Techniki rytualne nie stanowią względnie spójnej całości, jaką były dla społeczeństw archaicznych, odwołujemy się raczej do pojedynczych elementów. Można powiedzieć, że są to zachowania rytuałopodobne.
Kiedyś rytuały i obrzędy to był spójny system obowiązujący całą społeczność. Nie sposób było żyć obok. Dziś są jak karta menu w restauracji: to biorę, a na to nie mam ochoty.
Bardzo trafnie. Jeszcze w społecznościach ludowych rytuał, obyczaj regulowały prawie każdy aspekt funkcjonowania grupy. Dziś to się rozpadło, choć w różnych społeczeństwach w różnym stopniu. W Stanach Zjednoczonych, które od zarania są wieloetniczne, wielokulturowe i wielojęzyczne, obyczaj i tradycja nie mają takiej siły. Dlatego tak ważną funkcję pełni prawo. U nas na odwrót. Egzekucja prawa jest dosyć słaba, a konflikty społeczne mają wciąż jeszcze rozstrzygnięcia rytualne i są one aprobowane. Bardziej liczy się prawo niepisane niż stanowione. Ale u nas też rytuały nie są już całością kulturową, systemem, tylko właśnie kartą dań, z której wybieramy. Kultury się globalizują. Oderwały się od swoich terytoriów i funkcjonują jako „obrazy kultur”. Poprzez kuchnię turecką mamy kawałek Turcji, poprzez chińską uczymy się jeść pałeczkami, w ramach amerykanizacji mamy walentynki i halloween. Obrazy kultur krążą swobodnie w telewizji oraz Internecie jak latawce po niebie. Potem są oswajane, komponowane w lokalne mieszanki z obcych elementów. Społeczeństwa, które tracą fundament oparty na regulacjach rytualnych, wciąż jednak potrzebują hierarchii i formy, jakichś ram, w których można się sensownie odnaleźć.
Bardzo szybko się te nowe święta przyjęły.
Bo ludzie potrzebują generatorów sensu, po prostu potrzebują świąt. Rytuały, choć tracą sakralne znaczenie, są wciąż refleksem tradycji, która nami steruje, szczególnie w momentach społecznych przesileń i gwałtownych zmian, doświadczania katastrof. Są czymś poza codzienną rutyną, symbolicznie porządkują rzeczywistość. Przekształcają niepewne w pewność, nieporządek w ład. Uczestnicząc w nich dobrowolnie odnajdujemy ścieżki w gąszczu świata. Rytuał to krok w tył, by zrobić dwa kroki w przód. Schemat naszych doświadczeń zawarty jest w tradycji i sięgamy do niej, zanim zaczniemy działać. Poza tym rytuały uobecniają zasadę, która organizuje i odnawia wspólnotę. Uczestnictwo w nich daje nam poczucie przynależności i pełni uczestnictwa w świecie. Są wciąż sposobem zapanowania nad tym, co niepewne czy nieznane; są techniką społeczną jakby zawsze pod ręką. Uczestnicząc w nich, przez odwołanie do tego, co „zawsze” było, modelujemy, opanowujemy nasze lęki i niepokoje. Dlatego tak ściśle zrytualizowane są wszelkie progi. Momenty przejścia: narodziny, inicjacja, małżeństwo, śmierć, ale też nadejście wiosny, pożegnanie zimy, otwarcie stadionu, zamknięcie osiedlowego targowiska. W tradycyjnych społecznościach to się zawsze wiązało z nieznanym, na które trzeba się było przygotować, odnawiając „wyjściową zasadę”, jakiś mit czy gest założycielski. Dziś taką funkcję pełnią choćby obrzędy kultury młodzieżowej, które zagospodarowują przestrzeń między dzieciństwem i dorosłością, kiedy nie ma ustabilizowanych wzorców. Buntując się przeciwko rodzinie, szkole, tradycji, młodzi szukają własnego sposobu na organizowanie porządku świata. To np. kultura muzyczna, celebracja koncertów, które mogą być odpowiednikami dawnych świąt plemiennych. Nam się zdaje, że kultura młodzieżowa jest chaotyczna, spontaniczna, bez formy, a ona jest niesłychanie silnie zrytualizowana. Ci ludzie są wręcz w niewoli formy.
Czyli jest to potrzeba społeczna?
Rytuały to artykulacja i spoiwo grupowej tożsamości, rodzaj autokomunikacji społecznej. Są tym, co nas odróżnia, a jednocześnie łączy z innymi ludźmi. W obrzędowości definiujemy siebie, naszą grupę. Chociaż dziś, w późnej nowoczesności, której bardzo istotny komponent stanowi refleksyjność, a więc samowiedza, nie jesteśmy we władzy obyczaju, obyczaje nie sterują automatycznie naszymi zachowaniami, ale mamy świadomość, że istnieją i pełnią określone funkcje. W Polsce po 1989 r., gdy nasilił się dyskurs o kulturowej tożsamości, rytuały nabrały szczególnego znaczenia. Względnie trwałe wzory życia i działania, zasady i obyczaje, które ponawiane były choćby za sprawą kanonu literackiego, rozmyły się i rozproszyły i trzeba wykonać właśnie ten krok wstecz, by wiedzieć, gdzie się jest. W znacznej mierze są to rytuały wycofania, konserwujące stary świat.
Działające przeciwlękowo zawory bezpieczeństwa?
Dla tych, którym się nie powiodło, zwłaszcza starszych wiekiem, są azylem. Ale pojawiły się też rytuały innowacyjne, eksploracyjne; spójne formy, które świadomie przyjmujemy, żeby mierzyć się z tym, co nieznane, co niesie przyszłość. To doskonale widać w sferach nowego biznesu; ludzi, którzy znaleźli się w polu nieokreślonym obyczajowo, towarzysko i chętnie wręcz zatrudniliby etnologa czy antropologa, żeby napisał im jakiś kodeks obyczajowy. Niekoniecznie po to, by mieli swoje przyśpiewki czy stroje, ale formy, które by ich integrowały i wyróżniały. Na przykład kluby smakoszy whisky czy cygar, amatorzy gry w golfa, bywalcy pubów. Istnieje społeczne zapotrzebowanie na formy, których praktykowanie będzie nas odróżniać od innych. To zawsze jest ten sam proces. Nuworysze są bardziej biegli w opanowywaniu formy, czują się bezpiecznie zniewoleni przez formę, potrzebują rytuałów.
Niby mamy kartę dań rytuałów do indywidualnego wyboru i powinniśmy się coraz bardziej różnić, a wszystko wygląda na coraz bardziej zuniformizowane. Wolimy fast food?
Niestety. Kultura współczesna to wielodaniowe menu, ale globalne. Stara się stwarzać produkty jak nowe tonacje, czyli tworzyć lokalne odmiany tego, co wszyscy znają. Wolność wyboru jest pozorna, bo kultura konsumpcyjna podsuwa nam także strategie i scenariusze wyboru. Czyni z nas graczy, którzy bawią się w wybory, żyją iluzją wyborów.
Potrzebujemy rytuałów także po to, by rozbić monotonny strumień czasu?
Potrzebujemy czegoś, co nadaje czasowi rytm. Zawsze jest to też zwrot ku temu, co nas przekracza: śmierć, „tamten świat”, wspólnota, miłość. Ale dziś są to już rytuały kultury konsumpcyjnej, która chciałaby codziennie zafundować nam święto. Jej dekoracje są rozstawione wszędzie, na każdej ulicy. Próbuje zawładnąć systemem wartości konsumenta, jego wyobraźnią, a nawet prywatnością; wciągnąć go w dramaturgię promocji towaru czy kult marki. Chodzi o ty, by akcja promocyjna miała rzeczywiście taką skuteczność i intensywność doświadczenia, jak np. seans magiczny w kulturze plemiennej, czy – dzisiaj – pochód karnawałowy w Nicei lub Kolonii. Ci, którzy organizują i kreują spektakle kultury konsumpcyjnej, chcieliby nauczyć się tej magicznej skuteczności, którą miały dawne kultury.
Chyba im się udało. Miliony ludzi co niedziela po mszy pielgrzymują do supermarketów.
I są skutecznie uwodzone. Reklama nie jest zwykłym popychaniem klienta do półek, ale stwarzaniem mu rajskich iluzji, szczęśliwych okoliczności, za pomocą działań paraobrzędowych. Można ją nazwać współczesną poezją magiczną. Gdy przyjrzymy się dobrym reklamom, to skuteczność symboliczna współczesnych poetów bywa za nią nierzadko w tyle. Nie mają tej wyobraźni i skuteczności perswazyjnej co twórcy reklam. W kulturze konsumpcyjnej wykorzystuje się wiele form rytualizacji: kulty marki, festiwale piwa, wydarzenia sportowe na wzór dawnego życia plemiennego.
Kiedyś były bachanalia.
Miały wymiar sakralny i nie były czystą zabawą. Tamten śmiech był konstruktywny, doniosły społecznie, coś znaczył. Festiwal piwa posługuje się formą skradzioną. Z rytuałami kultury konsumpcyjnej wiąże się także coś, co nazwałbym pseudodarem. Supermarket czy jakiś koncern dodaje nam do produktu 10 proc. albo drugi produkt, przyjdź, to dostaniesz coś za darmo – nawołuje. To jest odwołanie się do funkcji daru, najbardziej więziotwórczej, bo bezinteresownej. Pseudodary są, oczywiście, bardzo interesowne, ale nawiązują do tego, co jest społecznie cenione, a w dodatku obliguje do lojalności i odwzajemnienia. Wielkie marki rytualnie angażują nas w swoje interesy.
Skoro komercja żeruje na potrzebie rytuału, która jest w nas, to może – żeby się przed tym bronić – należy wszelkie rytuały odrzucić?
Chyba się jednak nie da. Ale możemy mówić o kontrrytuałach – tym, co jest prześmiewcze, co jest parodią, przedrzeźnianiem. Kiedyś tę funkcję pełnił karnawał. Znakomity, polski przykład, z którego naprawdę możemy być dumni, to Pomarańczowa Alternatywa. Dziś jej wywrotową rolę w przestrzeni publicznej próbuje przejąć sztuka ulicy. Choćby palma Joanny Rajkowskiej – karnawałowy błazen w środku miasta.
Czy podobną funkcję pełnią też takie niekomercyjne inicjatywy jak dzień bez spodni w metrze czy flash mob, podczas których umówieni przez Internet ludzie tworzą nagle tłum w jakimś punkcie miasta?
Tak, albo masa krytyczna, akcja, podczas której 3 tys. rowerzystów dezorganizuje ruch na ulicach. Wszystko to są rytuały kontestacyjne.
Ale to, co jest buntem, natychmiast przechwytuje kultura masowa i przekształca w modę.
Dlatego mody tak szybko się zmieniają. Cykle mody zagospodarowują dawny rok obrzędowy. Pojawiają się też nowe święta, które niemal wyłączają nas z życia i pracy: relacje z olimpiad i innych wielkich wydarzeń sportowych, transmisje na żywo z katastrof. Powtórzę: to telewizja generuje dziś takie formy doświadczenia społecznego, które kiedyś były organizowane przez wielkie święta.
Formą obrony przed medialnymi rytuałami mogłoby być tworzenie prywatnych, rodzinnych, indywidualnych obrzędów.
Zwyczaje indywidualne, lokalne, związane z małą wspólnotą, mogą być obroną przed globalną lawiną informatyczną, która na nas spada każdego dnia. Ale to są zazwyczaj praktyki domowe. A my w domu spędzamy coraz mniej czasu, wyprowadził nas z niego telefon komórkowy, laptop, samochód. Zresztą sądziliśmy, że są to narzędzia naszej niewoli, elektroniczne kajdany, a tymczasem dla młodego pokolenia stały się środkiem budowania tożsamości, doświadczania wolności i samokreacji.
Wróćmy jednak do domu, w którym wciąż chcielibyśmy widzieć ostoję tradycji.
Nienaruszalne, jak się okazuje, są np. rytuały porannego wstawania; każdy ma własne. Własny dźwięk budzika, zwyczaj polegiwania, które bywa metafizyczną szczeliną między snem a dniem, sposobienie się przed lustrem, spacer z psem, kawa. To przynosi pewność siebie; jeśli wstanę właściwie i wykonam wszystko tak jak zazwyczaj, mam poczucie, że nic nieprzewidzianego mi się nie przydarzy, jestem dobrze przygotowany do nadchodzącego dnia. To rodzaj magii, od której nie uwolnimy się nigdy, nawet w elektronicznym świecie. Kiedy wszystko biegnie tak jak zawsze, to znaczy, że wszystko jest w porządku, świat pozostaje w swoich koleinach.
Polacy potrzebują świąt w religijnej oprawie. Przed Wielkanocą w Narwiańskim Parku Narodowym natknęłam się na parę siedzącą na masce samochodu, drzwi otwarte, radio na cały regulator. Na pytanie, czy nie lepiej byłoby to robić w knajpie, a nie w rezerwacie, odrzekli zdumieni: przecież jest post. Na ślubach kościelnych pary przysięgają sobie wierność po grób, akceptując jednocześnie rozwody. Na pogrzeby zdeklarowanych ateistów woła się księdza. Czy rytuały to już tylko puste formy, celebrowane z konformizmu?
Ślub i jego dramaturgiczna otoczka traci treść religijną, zamienia się w spektakl i żeby to oddziaływało, musi być bardziej widowiskowe niż inne. Wymóg kulturowy jest taki, że ślub trzeba sfilmować, a jakżeby wyglądał na filmie ślub uboższy od tych, które już widzieliśmy. Oczywiście, wchodzi tu także w grę kwestia prestiżu i społecznej rywalizacji, ale to było zawsze, także w kulturze tradycyjnej. Tyle że dziś dostarczycielem form jest nowa arystokracja: celebryci, kapłani ponowoczesnych rytuałów w medialnej wspólnocie. Przecież oni właśnie dokładnie to robią – celebrują formy. W swoich klubach, w swoim kodzie językowym, gestycznym, ubraniowym. Treści odkrywczych nie ma tam żadnych, ale daje to mocną, choć przelotną, tożsamość i odróżnia od innych. Trwa nieustanne widowisko celebryckich ślubów, romansów, rozwodów, porodów, przepisów kulinarnych, biustów i makijaży.
Globalizacja, fast food, ale zastanawiam się, czy nie istnieje coś takiego jak polska specyfika rytualna. Po WTC aż tak chyba nie celebrowano żałoby.
Przychodzi na myśl sarmacka pompa funebris, kiedy to na opłatę wystawnych uroczystości pogrzebowych trzeba było nierzadko zastawiać wielkie fortuny albo je bezpowrotnie tracić. Jak stwierdziła badaczka tych spraw prof. Alina Nowicka-Jeżowa w książce „Sarmaci i śmierć”: „Scenariusz uroczystości wyodrębniał akty eksportacji do kolejnych miejsc (...), przerywając je biesiadami, polowaniami i fajerwerkami. Kulminacją misterium był kilkudniowy pogrzeb przygotowywany najwyższym sumptem organizacyjnym i finansowym”. Tamta tradycja się bezpowrotnie zatarła. XIX. i XX-wieczne wielkie polskie pogrzeby miały charakter patriotyczny i na swój sposób demokratyczny, były manifestacjami ideałów polskiej wspólnoty. Dziś gromadzi nas na uroczystościach pogrzebowych niezniszczalna potrzeba uczestnictwa w czymś podniosłym, potrzeba kontaktu ze sferą ideałów, która natychmiast się sakralizuje, a po jakimś czasie folkloryzuje i wówczas żałobne znicze mogą sąsiadować z „pańską skórką”. Kultura konsumpcyjna urządza nieustanną promocję przyjemności, nie ma promocji wielkich idei. Przypominają o nich dramatyczne wydarzenia, przyjmujące rytualną formę zbiorowe doświadczanie ludzkich dramatów.
Czy to nie wynika z siły instytucji polskiego Kościoła, który monopolizuje takie okazje, podsuwa gotowy język, klisze, scenariusze?
Oczywistą jest duchowa posługa Kościoła. To właśnie tradycja kościelna podsuwa najbardziej wyraziste formy organizacji spontanicznego doświadczenia zbiorowego, które w ostatnich dziesięcioleciach zadecydowały w znacznej mierze o narodzinach i sposobach działania Solidarności. Żywiołowe wystąpienia uliczne robotników i pierwsze polskie organizacje robotnicze na przełomie XIX i XX w. odwoływały się do chrześcijańskiej symboliki i form liturgicznych. Do takich religijnych praform uczestnictwa, jak procesja, kondukt czy droga krzyżowa, nawiązywały i nawiązują dziś demonstracje, pochody i manifestacje uliczne. Nie dało się w sposób trwały zbudować w PRL świeckiej obrzędowości, która towarzyszyłaby najważniejszym progom cyklu życiowego od narodzin do śmierci. W takim czasie jak ten mówi się: potrzeba nam mądrości. Tę pożądaną mądrość zastępuje rytualna forma.
Prof. Roch Sulima kieruje Zakładem Kultury Współczesnej w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autor wielu publikacji i książek, m.in. „Głosy tradycji” i „Antropologia codzienności”.