Niechęć do badania się to, niestety, znana cecha naszego społeczeństwa. Prawdopodobnie wynika ona z przekonania, że każde badanie prowadzi do wykrycia jakichś wad, nieprawidłowości lub szkodliwych skłonności.
Doświadczenia pierwszej tury pokazały, że badaniom o wiele chętniej poddawali się zwolennicy kandydata Komorowskiego, co może świadczyć o tym, że uważają się za zupełnie zdrowych, zaś swoje preferencje – za naturalne i nieodbiegające od normy. Niechęć wobec badań, a co za tym idzie odmowę poddania się nim, zademonstrowała natomiast część zwolenników kandydata Kaczyńskiego. W opinii specjalistów, mogła kierować nimi obawa, że badania będą tendencyjne, nakierowane na wykrycie defektu czy niedyspozycji, której bezpośrednim skutkiem był dokonany przez nich wybór. Niewykluczone zresztą, że w głębi duszy sami uznali swój wybór za nie do końca normalny – w końcu zagłosowali na kandydata, który w trakcie kampanii usilnie dawał do zrozumienia, że nie jest sobą, tylko kimś innym.
Podsumowując: pierwsza tura pokazała, że istotnym problemem części wyborców było nie to, na kogo zagłosować, ale to, na kogo mówić, że się zagłosowało. W turze tej swoją siłę pokazała nowa grupa wyborców – ci, którzy mimo że głosowali na kandydata PiS, w sondażach albo w ogóle nie chcieli o tym mówić, albo na wszelki wypadek mówili, że na niego nie głosowali (nie można zresztą wykluczyć, że część zwolenników Kaczyńskiego w politycznym zaślepieniu oddała głos na Komorowskiego, aby w ten sposób ukryć siłę swojego prawdziwego kandydata do czasu drugiej tury).
Trzeba powiedzieć, że postawa taka uatrakcyjniła wybory i zwiększyła emocje, umożliwiając ośrodkom badania opinii publicznej przygotowanie sondaży z bardzo różnymi wynikami.