WOJCIECH MARKIEWICZ: Ponad pół wieku latania. Nie znudziło się pani?
ADELA DANKOWSKA: Ani przez chwilę. Po tym, jak wychowałam dwójkę dzieci na porządnych ludzi i gdy przeszłam na emeryturę po ponad 40 latach pracy instruktorskiej, mój apetyt na latanie wzrósł. Robię to, co kocham.
Jak się pani zakochała?
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie lektura konspiracyjnego wydania książki Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303”. Kilka miesięcy później, w sierpniu 1944 r., wojska sowieckie zajęły Otwock – w pobliskim Soplicowie mieliśmy domek – i nieopodal zorganizowano lotnisko polowe. Wkrótce zaczęły tam lądować samoloty Po-2, popularnie zwane kukuruźnikami. Z bratem spędzaliśmy wiele godzin na skraju lotniska, obserwując startujące i lądujące samoloty. Po takich wizytach nie mogłam długo zasnąć, a gdy zamykałam oczy – widziałam samoloty. Postanowiłam, że będę latać. Tylko czy rodzice się zgodzą? Bratu by pozwolili, ale jak będzie ze mną? Postanowiłam pilnie się uczyć, bo pilot musi wiedzieć więcej od innych. Musi też mieć dobrą kondycję, więc zaczęłam uprawiać sport. Skok wzwyż, siatkówkę, bieg na 800 m. Po maturze zdawałam na biologię na UW, ale zabrakło mi punktów. Dowiedziałam się, że aby rozpocząć szkolenie lotnicze, muszę być członkiem aeroklubu. Zapisałam się do aeroklubu warszawskiego, który wówczas miał siedzibę na lotnisku Gocław.
Rodzice wiedzieli?
Ależ skąd! Dostałam skierowanie na badania, zaliczyłam je. Dowiedziałam się jednak, że aby rozpocząć szkolenie szybowcowe, muszę zrobić podstawowe szkolenie spadochronowe. Po kursie teoretycznym skierowano mnie na dwutygodniowe szkolenie praktyczne w Nowym Targu. Teraz już musiałam przyznać się rodzicom. Mama bardzo się zmartwiła, a tato milczał.