Joanna Podgórska: – Coraz częściej mówi się o demograficznej apokalipsie. Reklamy społeczne przekonują, że jeśli nie zacznie się rodzić więcej dzieci, czeka nas poważny problem. Po co nam właściwie więcej dzieci?
Irena Kotowska: – Reklamy przejaskrawiają sprawę, bo muszą przyciągać uwagę. A po co nam dzieci? Mała liczba urodzonych dzieci to później mniej osób wchodzących na rynek pracy. W latach 90. w Polsce nastąpił bardzo silny spadek dzietności. Z drugiej strony, powojenny wyż zaczyna wkraczać w wiek poprodukcyjny, a więc nastąpi przyspieszenie procesu starzenia się ludności. Przewiduje się, że w Polsce w latach 2010–30 o 3,2 mln wzrośnie liczba ludzi w wieku poprodukcyjnym i mniej więcej o tyle samo spadnie liczba ludzi w wieku produkcyjnym. Udział osób w wieku powyżej 65 lat w całej populacji wzrośnie z obecnych 13 do 22 proc. To prowadzi do nierównowagi między populacją wytwarzającą dobra i usługi a populacją, która w tym nie uczestniczy bezpośrednio (dzieci i młodzież oraz osoby starsze). Sukces cywilizacyjny w postaci spadku umieralności i wydłużenia życia ludzkiego – a nie będziemy przecież postulować, żeby je skracać – musi znaleźć reakcję po stronie płodności, czyli odpowiedniej liczby urodzeń.
Czy to nie jest anachroniczne myślenie, że liczba ludności przekłada się na siłę państwa? Kiedyś państwo potrzebowało licznej armii, potem siły roboczej do fabryk. A dziś?
A dziś liczba ludności stanowi o popycie konsumpcyjnym napędzającym gospodarkę. Dlaczego w ogólnej grze ekonomicznej tak liczą się Indie i Chiny? Dlaczego tam kierowane są inwestycje? Bo to są ogromne rynki konsumenckie. Od wielkości populacji zależy też rola polityczna poszczególnych krajów w organizacjach międzynarodowych.