Najstarszy brat Ewarysta, Zdzisław, po 60 latach dochowywania tajemnicy, na ostatnim spotkaniu w szpitalu, gdy leżał już w stanie agonalnym, ujął to tak: Ty nie jesteś nasz; ty jesteś dzieckiem niemieckim. A potem bardzo się zdenerwował, więc jego żona też. I kazała Ewarystowi wyjść.
Ewaryst, który do umierającego brata przyjechał z Kalisza, gdzie mieszka, wrócił do szpitala tego samego wieczoru. Jak nie Walkowiakowie, to kto? Usłyszał, że oficer niemiecki, a matką była jedna z córek arystokratów Lossowów, rodziny znanej w Wielkopolsce.
Tej nocy zaczął sobie przypominać: stary Marszał, milicjant w wielkopolskim miasteczku, idący chwiejnym krokiem przez rynek i bełkoczący coś o jego prawdziwych rodzicach. Ale akurat tego dnia w wypadku zginął najmłodszy brat z rodziny Walkowiaków i Ewaryst myślał tylko o jego śmierci. Przypomniał też sobie dyrektora miejscowej szkoły i dyrektora lokalnego banku, którzy obserwując go, powiedzieli: A oto i nasz Ewaryst. A on był wtedy Rychem, Ryszardem Walkowiakiem, tak miał wpisane w dzienniku szkolnym.
W szpitalu u Zdzisława był znowu dwa dni później, żeby pytać. Zdzisława już tam nie było. Nikt z rodziny nie chciał też powiedzieć, w którym brat jest hospicjum. Termin pogrzebu podali niewłaściwy. Jakby się bali, że Ewaryst będzie dalej wypytywał.
Zofia wyznała
Tym bardziej czuł, że musi pytać. Żyła jeszcze kuzynka ojca Antoniego Walkowiaka, Jadwiga, lat dziewięćdziesiąt parę. Pojechał, ale ciotka upierała się, że urodziła go na pewno mama Walkowiakowa. Mówiła: Tuż po wojnie. Ale jak po wojnie – wykłócał się Ewaryst – skoro ja jestem rocznik 1941?! Na to ciotka obraziła się, zamknęła w sąsiednim pokoju na klucz i umarła. Reszta rodziny Walkowiaków nie chciała już się spotykać.
Tam, gdzie zgodnie z aktem urodzenia miał przyjść na świat, urzędniczka zamknęła z hukiem księgę, pisaną jeszcze po niemiecku, zasłaniając się ochroną danych osobowych.