Logika stojąca za pomysłem ułatwień w kupowaniu broni, którego rzecznikiem jest między innymi były minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, jest chyba następująca: jeżeli się boję, kupię broń, by odeprzeć atak, który być może w ogóle nie nastąpi, bo wreszcie złoczyńca się będzie bał. Czy słusznie? Czy będzie mniej ataków?
Zerknijmy do podstawowych podręczników do psychologii społecznej. Otwierając rozdział przedstawiający zagadnienia agresji, student pierwszego roku znajdzie dowody, które przeczą powyższej logice. Wykazano, że sama obecność w zasięgu wzroku przedmiotów kojarzących się z agresją, powoduje koncentrowanie się na treściach agresywnych. Nazywa się to efektem broni. Zatem: zamiast przestać bać się ataku, mogę sam zacząć szukać guza! Ilu z nas idąc ciemną ulicą z bronią w kaburze na widok grupy głośnej młodzieży zeszłoby na drugą stronę, by uniknąć starcia? Ilu raczej kroczyłoby środkiem, by sprawdzić, czy da sobie radę i czy „wreszcie nauczy ich moresu”?
Zobaczmy, jak przyzwolenie na powszechny dostęp do broni przekłada się na bezpieczeństwo. Porównajmy w tym celu dwa miasta niezwykle do siebie podobne pod wieloma względami: amerykańskie Seattle oraz kanadyjskie Vancouver. Różni je zasadniczo przede wszystkim kwestia dostępu do broni. W pierwszym ma ją wiele prywatnych osób. W drugim - prawie nikt. Czy w pierwszym złoczyńcy boją się i nie atakują, a w drugim trwa permanentna rzeź, prowokowana bezkarnością złoczyńców i bezbronnością ofiar? Odwrotnie. Liczba morderstw w przeliczeniu na mieszkańca w amerykańskim mieście jest dwa razy większa niż w kanadyjskim. W Arizonie, stanie, w którym szaleniec zaatakował kongresmenkę i zastrzelił sześć innych osób, prawo regulujące dostęp do broni jest jednym z najbardziej liberalnych.