Aktor ten pił na scenie, bo tak przewidywał scenariusz. Jego rola polegała na wlewaniu w siebie co sześć minut czterech setek wódki. Całość miała trwać trzy godziny, podczas których wykonawca zobowiązany był nie opuszczać niewielkiego kwadratowego dywanika.
Niestety już po wypiciu pierwszej butelki o zawartości 0,75 litra, artysta odszedł od scenariusza i stał się agresywny. A gdy koledzy nie chcieli dać mu następnej przewidzianej scenariuszem flaszki, opuścił dywanik i zaczął rzucać krzesłami w publiczność. Zamiast debaty o uzależnieniach spektakl wywołał debatę o tym, dlaczego grający w nim aktor upił się na serio, ryzykując poważne zatrucie.
Reżyserka tłumaczyła, że chodziło jej o wykreowanie scenicznej prawdy, a symulowanie pijaństwa byłoby zwykłą fikcją. Fikcji mamy w sztuce i życiu dość, dlatego jej argumentację można zrozumieć. Nie można natomiast zrozumieć zachowania aktora, który na skutek rażącego braku profesjonalizmu nie był w stanie nie tylko udźwignąć, ale nawet ustać swojej roli, na skutek czego wypadł z niej poza dywan.
Powodem mógł być fakt, że jest on Szwedem – obywatelem kraju, w którym konsumpcja alkoholu na głowę jest niższa od przeciętnej europejskiej. Moim zdaniem byłoby lepiej, gdyby rolę tę zagrał jeden z naszych artystów. Mają oni o wiele większe możliwości aktorskie choćby dlatego, że na głowę spożywają przeciętnie więcej alkoholu. Wielu z nich od dawna czeka na taką rolę, niestety zamiast tego dostają do grania miałkie scenariusze sztuk, w których nie ma co wypić.
Oczywiście można mieć wątpliwości, czy trzygodzinne przedstawienie, w którym bohater pije wódkę na kwadratowym dywaniku, zaciekawiłoby wymagającego polskiego odbiorcę.