Choć rodzina K. mieszka w domu za 1,2 mln zł, to od połowy miesiąca żywi się głównie plackami ziemniaczanymi. Dzieciom rodzice tłumaczą, że są pożywne. Sobie, że trzeba płacić za marzenia.
Magda (35 lat) wspomina: mniej więcej pod koniec 2004 r. mój mąż Maciek poszedł do banku z cesją ubezpieczenia na mieszkanie kupione za nasz pierwszy kredyt. Standardowa wizyta, bo spłacaliśmy go regularnie. Mąż wrócił szczęśliwy jak dziecko: bank zaproponował nam nowy kredyt. Naszą zdolność kredytową wyliczyli na 400 tys. zł. Kilka dni wcześniej na imprezie znajomy architekt opowiadał, że za 400 tys. zł można mieć piękny dom. Szybko skojarzyliśmy oba fakty. Postanowiliśmy wziąć ten kredyt.
Zaczęliśmy szukać działki: okazało się, że pod Warszawą są droższe, niż obliczaliśmy. Lecz w firmie doradztwa finansowego na poczekaniu znaleźli nam bank, który wyliczył naszą zdolność na 520 tys. zł. Różnica trochę nas zdziwiła. Byliśmy jednak tak podnieceni wizją przeprowadzki do domu, że jakoś specjalnie tego nie roztrząsaliśmy. Tym bardziej że na papierze dom robił się coraz większy i coraz droższy. Ze 150 rozrósł się do 300 m. Firma budowlana wyceniła, że wybuduje go nam za 700 tys. To nas na chwilę otrzeźwiło. Ostatecznie kupiliśmy gotowy projekt 220-metrowego domku, którego postawienie miało kosztować 500 tys. Drogo, ale ostatecznie udało się nam znaleźć tańszą działkę. Policzyliśmy, że za 600 tys. zamkniemy całość. Doradca finansowy bez problemu znalazł nam bank, który znów podniósł nam zdolność kredytową do 675 tys. zł (oczywiście we frankach). Tłumaczył, że to dlatego, że mamy świetny profil finansowy. Młodzi, bo dopiero po trzydziestce.