Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Statystycznie, raz w tygodniu

Zach Guinta / Unsplash
O życiu w związku lesbijskim po 21-letnim małżeństwie i wychowaniu dzieci.

Tekst został opublikowany w POLITYCE we wrześniu 2011 roku.

Jeśli rozmawiałybyśmy za rok, zrobiłabym publiczny coming out. W przyszłym roku odchodzę na emeryturę. Moje stanowisko pracy jest zakwalifikowane jako wysoce eksploatujące psychicznie, dlatego na emeryturę odchodzimy wcześniej. Mam 47 lat.

Powiedzmy, że nazywam się Ewa. To imię mojej pierwszej fascynacji. Nie było między nami seksu, choć w wyobraźni brałam jej piersi w dłonie. Takie tam podręcznikowe lesbijskie zauroczenie: miałam 15 lat, a ona była moją panią od wuefu. Możesz nazwać mnie też Ula. Mniejsze piersi niż Ewa, harcerka, była druhną mojej drużyny.

Przyjechałam do Łodzi z małej wioski w 1983 r. Do liceum. Moją trzecią fascynacją była koleżanka z bursy. W bursie to nie mogło się rozwinąć (nocą panie robiły nam naloty, z zaglądaniem pod kołdry). Nigdy nie miałam chłopaka. Nawet nie wiem, czy się im podobałam. Tego się nie zauważa. Gdybym wtedy znalazła choć jedną odważną lesbijkę, nie zniszczyłabym życia sobie i byłemu mężowi.

Ślub wzięliśmy po trzech tygodniach znajomości. Osiągnęłam statystyczny wówczas na wsi wiek do roli żony, czyli 20 lat. Ten facet się po prostu napatoczył. Poznała nas moja ciotka, mamie bardzo się spodobał: miastowy, ułożona po katolicku rodzina, ciotka lekarka, matka księgowa. Akuratny.

Żadna ciąża. Powodem była moja prowincjonalna świadomość konieczności posiadania męża. I strach przed niedostosowaniem się do wyobrażeń mamy, byłej dyrektorki szkoły wiejskiej, bardzo zaprzyjaźnionej z proboszczem, żyjącej na zdrowych statystycznych zasadach.

W małżeństwie byłam 21 lat. Spirala czasu: kredyt, dom, nasza praca, jego garaż. Toczenie się, bez roztrząsania w kategoriach szczęścia czy nieszczęścia. Po roku córka, pieluchy.

Reklama