Biało-czerwona nabiera kolorów
Anna Grodzka – znak czasu w polskim Sejmie
Anna Grodzka wygląda na osobę dużego formatu. Rzecz nie w jej na swój sposób ujmującej fizyczności. Choć to właśnie fizyczność jest tym, co z Anny Grodzkiej uczyniło osobę niepowszednią, wyjątkową, naznaczyło na zawsze jej życie, a w końcu 9 października 2011 r. przyprowadziło do świata polityki. Osoba transseksualna. Przez 55 lat życia psychicznie kobieta, fizycznie – mężczyzna. Od dwóch lat w świetle prawa i praw natury – kobieta.
Jest elokwentna. Ciepło patrzy na rozmówców. Potrząsając przed kamerą kolczykami i ufarbowanymi na rudo włosami, bez tremy snuje przekonującą i poruszającą opowieśc o Ani, 12-letniej dziewczynce, która była pogubionym i prześladowanym przez rówieśników chłopakiem, jeżdżącym na hokejówkach i ukrywającym w szafie szmacianą lalkę. O sobie jako mężu, o miłości-przyjaźni z żoną, która jednak odeszła. O sobie jako ojcu, o synu, który nigdy nie odszedł i dziś jest najznakomitszym wsparciem.
Półtora roku temu, jako bohaterka naszego reportażu w rubryce „Na własne oczy” (POLITYKA 10/10), wolała jeszcze do pewnego stopnia pozostać anonimowa; przeszłość Krzysztofa Ryszarda – również ta zawodowa (działalność wydawnicza, produkcja filmowa) i polityczna (członek ZSP, SdRP i SLD) – nie była zresztą przedmiotem niczyjego zainteresowania, a Anna – co psychicznie zrozumiałe – pozostawić ją pewnie chciała za szczelną zasłoną niepamięci. Już była narodzoną na nowo kobietą, założycielką i prezeską fundacji Trans-fuzja, wspierającej osoby z podobnym problemem.