Społeczeństwo

Pociąg do kina

Kino w opuszczonej stacji kolejowej

Stacja ­ Warszawa - Falenica. Stacja ­ Warszawa - Falenica. Anna Musiałówna / Polityka
Opowieść o poruszeniu obywatelskim za sprawą kina urządzonego w nieczynnej stacji kolejowej.
Ola, kelnerka. Na ścianie fotos Zbigniewa Cybulskiego. Kino przeplata się tu z kawiarnią.Anna Musiałówna/Polityka Ola, kelnerka. Na ścianie fotos Zbigniewa Cybulskiego. Kino przeplata się tu z kawiarnią.
Poranek dla dzieci. Nie trzeba już jeździć do multi­pleksu.Anna Musiałówna/Polityka Poranek dla dzieci. Nie trzeba już jeździć do multi­pleksu.
Po seansie.Anna Musiałówna/Polityka Po seansie.

Marek Wilczyński, od zawsze w Falenicy, wyznaje z nieskrywanym entuzjazmem, że po dwudziestu z górą latach znów zaczął chodzić do kina. Jest rencistą i działa w Towarzystwie Miłośników Falenicy. Mówi o sobie: byłem ministerialnym urzędnikiem stanowiącym prawo, teraz jestem obywatelem domagającym się należnych mi praw. Dlatego bardzo go irytowało, że opuszczona przez kolej stacyjka popadała w ruinę, strasząc tutejszych i przejezdnych. Pamięta, kiedy przyjechała wraz z dziećmi mieszkająca od lat w Berlinie znajoma. Kilkuletni synek długo i w skupieniu przyglądał się temu, co ze stacji zostało, aż z poważną miną oznajmił: mamo, ja wiem, tu była wojna.

Nie można jednak powiedzieć, że wokół stacji było zupełnie głucho. PKP gotowe były oddać opuszczoną stację samorządowi za symboliczną złotówkę. Pomysłów na jej wykorzystanie lokalni aktywiści zgłaszali do urzędu dzielnicy całkiem sporo. Inicjatywy przyjmowano ze zrozumieniem, ale wszystko wychodziło za drogo jak na lokalny budżet. I na tym się kończyło.

Gdy w 2009 r. na opuszczonej przez wszystkich (z wyjątkiem okolicznych lumpów) stacyjce coś zaczęło się dziać, w Falenicy lęk i odrazę do tego miejsca zaczęła wypierać dość natarczywa ciekawość. Powstrzymywana wmontowaną w dziury po oknach i drzwiach dyktą, zbyt wątłą jednak, więc potem zastąpioną półtoracalowymi deskami. Pomógł dopiero pomysł, który podpowiedział stojący w domowej bibliotece Ewy Jaskólskiej nostalgiczny album fotografii „Tu było kino”. Na fasadzie byłej stacji zawisła pokaźna tablica: „TU BĘDZIE KINO”.

Nieznajomi w pociągu

Ewa Jaskólska wcale nie zamierzała w jakikolwiek sposób łączyć swoich losów z koleją, a jeśli chodzi o kino, to owszem, lubiła chodzić i tyle.

Z zainteresowań jest raczej humanistką, a z charakteru typem działacza, mówi o sobie. Znalazła się jednak na politechnice, bo taka rodzinna tradycja. Studiowała, co prawda, zarządzanie przedsiębiorstwem, ale pracę magisterską pisała o zarządzaniu gminą. Szczególnie interesowała ją rola samorządowego lidera w zarządzaniu małymi organizmami społecznymi. Nawet nie przypuszczała wówczas, jak to wszystko się przyda, kiedy przyjdzie jej najpierw sporządzić biznesplan, a potem poprowadzić przedsięwzięcie pod hasłem „robimy kino w Falenicy”.

Kiedy została asystentką prezesa wielkiej kompanii piwowarskiej, szybko zrozumiała, że ludzie dzielą się na tzw. korporacyjnych i niekorporacyjnych, i że ona zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Czas jakiś poszukiwała dla siebie miejsca w roli prezesa fundacji mającej ożywić turystycznie nadbużańskie gminy. Ruszyła z takim impetem, że rychło nazwano ją kanclerzem. Zdarzyło się, że w kalendarzu jej zajęć znalazł się wyjazd do Gdańska. Podróż – z powodu jakiegoś wypadku na torach – zamiast trzech, miała trwać ponad sześć godzin. Nie było wyjścia – poszła coś zjeść do Warsu.

Tego chłopaka zauważyła od razu. Najpierw ją irytował, bo siedział, milczał, pił piwo i natrętnie się przyglądał. Ale potem potoczyło się. Dowiedziała się, że on lubi tak sobie jeździć pociągami, że to forma wypoczynku, coś w rodzaju uzależnienia nawet. Pracuje w renomowanym domu maklerskim; codziennie długie godziny w wirtualnym spektaklu liczb w ciągłym ruchu. A w pociągu ruch realny: jeśli zmiana, to obrazów za oknem, twarzy w przedziale. Zwierzał się, że to pomaga mu utrzymywać balans na krawędzi obu rzeczywistości.

Gdy Arkadiusz Jaskólski zobaczył uśmiechniętą szatynkę o zadartym nosku i roześmianym spojrzeniu, wiedział od razu, że to będzie właśnie ona, jego przyszła żona. Oboje nie pamiętają już, czy rozmawiali wtedy o ulubionych filmach, ale na pewno było w tym wszystkim coś jak w kinie.

Kino odjazdowe

Ewę Jaskólską, gdy już poznała sentyment przyszłego męża do polskich filmów, które mógł oglądać bez końca („Do widzenia do jutra”, „Jowita”, „Niewinni czarodzieje”, „Pociąg”, „Siekierezada”), fascynowało, że taki uporządkowany facet tak chłonie historie ludzi pogmatwanych, desperacko czegoś poszukujących. Dziwiło ją, że uwielbia oglądać filmy, ale nie znosi chodzić do kina. Wtedy usłyszała po raz pierwszy zasadę slow-cinema: w dobrym towarzystwie, dobry film, dobre piwo, nieśpieszna wymiana uwag, gdy film nie udziwniony, historia opowiedziana prosto, rzetelnie, prawdziwie. Jednak dla Arkadiusza Jaskólskiego to, że może sobie kupić w kiosku „Nóż w wodzie” na DVD i obejrzeć w domu na największym nawet ekranie telewizora, to za mało – brakuje klimatu nie do podrobienia. Zawsze marzył o tym, żeby mieć małe kino z klasą.

Arkadiusz ma jeszcze jedno, dość nietypowe, upodobanie. Biorąc gazetę do ręki, lekturę zaczyna od tego, co inni z reguły odkładają na bok – urzędowych komunikatów. Żona tłumaczy to po części zawodową (wciąż przecież analizuje słupki), po części zaś na pewno wrodzoną skłonnością do konkretów (doświadcza tego na co dzień...).

No i pewnego dnia mąż znalazł ogłoszenie o przetargu na mienie powojskowe i rzucił niby mimochodem: jest kompletny projektor kinowy do kupienia. To był czas, kiedy – jeden tuż po drugim – przyszli na świat synowie, a oni rozpoczęli właśnie remont domu w Radości – urwanie głowy! I w tym wszystkim: może kupilibyśmy ten projektor? Rzeczywiście, tylko tego jej brakowało.

Nie wytrzymała, pojechała do rodzinnego Wrocławia złapać oddech. Opowiedziała o wszystkim rodzicom, że sama nie wie, co ma robić, itp. No to na co jeszcze czekasz, odrzekł ojciec. To był decydujący impuls do działania, pierwsze wsparcie, że warto, że to nie jest takie pozbawione sensu. Potem było następne i następne, także finansowe, aż państwo Elżbieta i Wacław Starakiewiczowie z Wrocławia stali się współwłaścicielami kina w Falenicy.

Tamtą noc spędziła w pociągu do Szczecina. Przetarg dotyczył głównie samochodów, maszyn budowlanych, urządzeń gastronomicznych, odzieży i czegoś tam jeszcze. Ewa pamięta, że przyglądano się jej z niemałym zaciekawieniem, gdy oznajmiła, że jest zainteresowana wyłącznie projektorem kinowym. Później, jak się okazało, do pakietu dołączono jeszcze coś, co dość trudno było zidentyfikować. Ona sama uważa, że to były uszczelki do łodzi podwodnych. Cały ten nabytek odjechał sporą ciężarówką do przyjaciela, u którego w garażu znalazło się na to miejsce.

Na razie w kwestii kina nie mogło być mowy o niczym więcej. Ale z czasem dzieci podrosły, remont domu miał się ku końcowi. Kiedyś odwiedzili owego przyjaciela – też zresztą maklera i zawsze gotowego do szalonych pomysłów – rwać w jego sadzie wiśnie na nalewkę. Nagle ów zapytał: to co, robimy wreszcie to kino?

To nie miało być miejsce wyłącznie do wyświetlania filmów, jak w mniejszych czy większych kombajnach z prażoną kukurydzą i dziurą w oparciu fotela na tekturę z coca-colą, ale przestrzeń z właściwym klimatem do oglądania dobrych filmów w dobrym nastroju; gdzie nie będziesz przywiązany w najwygodniejszym nawet fotelu, tylko w pozycji właściwej do delektowania się wyszukanymi daniami – na ekranie i na stoliku. Potrzebne więc było odpowiednie pomieszczenie z wdziękiem takim bardziej undergroundowym.

Przewrotne zwrotnice

Poszukiwania trwały długo, po całej niemal Warszawie, aż w jakimś momencie w rozważaniach pojawiła się widmowa stacja kolejowa w Falenicy. Jak na kino miejsce w końcu niebanalne. Że daleko z Warszawy? Dojazd tutaj z centrum trwa krócej niż reklamy w multipleksach. Że pociągi przejeżdżają? Wartość dodana. Arkadiusz wspomina, że niezapomnianym przeżyciem było oglądać na premierowym seansie we własnym kinie Stacja Falenica, specjalnie na tę okazję wybrany, ulubiony i tyle razy przecież już obejrzany „Pociąg” Kawalerowicza. Było jak naprawdę...

W rejonowym zarządzie nieruchomości kolejowych propozycję urządzenia kina i kawiarni na stacji w Falenicy przyjęli bardzo życzliwie. Wręczyli wszelką dostępną dokumentację, wszystkie plany, jakie tylko się zachowały. Pewnie się ucieszyli, że może tym razem pozbędą się kłopotu. Kierowani doświadczeniem, dodali tylko: jak pani załatwi sobie odpowiednie papiery, to bardzo proszę.

Po jakimś czasie nawet taka entuzjastka jak Ewa Jaskólska zaczęła powtarzać: to się nie ma prawa udać. Żeby krótko: w urzędzie dzielnicy Wawer, oddalonym o parę przystanków, wszyscy doskonale wiedzieli, że stacja kolejowa w Falenicy od dwóch prawie dekad nikomu nie służy, bo kolej sama uznała swój własny obiekt za zbędny. Dla bardziej oddalonego od Falenicy urzędu wojewódzkiego nadal była to stacja kolejowa, bo tak stało w planach z czasów, kiedy wojska PRL miały zdobywać Danię. Nie można zatem zmieniać przeznaczenia tego obiektu.

Dla kogoś, komu bliska sercu „Siekierezada” czy „Baza ludzi umarłych”, było to jak wyzwanie. Pokonywanie kolejowo-prawnych torów oporowych trwało prawie rok. Żeby załatwić owe odpowiednie papiery, trzeba było dowieść, że na stacji w Falenicy i przed wojną, i potem był lokal gastronomiczny, więc żadna tam zmiana przeznaczenia, tylko przywrócenie stanu pierwotnego. W końcu pordzewiały semafor zaczął się unosić.

Nieruchomość kolejowa pod specjalnym nadzorem jest teraz, formalnie rzecz biorąc, kawiarnią – tyle że z ekranem na ścianie. Według Arkadiusza Jaskólskiego nie bzdurne przepisy powinny decydować o powodzeniu Stacji Falenica, tylko repertuar. To małe kino, zatem na wybrane nowości trzeba długo czekać. Za to można zamówić stary ulubiony film czy nieobejrzany gdzie indziej, bo się nie zdążyło. Jacek Wiśnicki odpowiada w Stacji Falenica za dobór repertuaru i nie ukrywa satysfakcji: kiepskie filmy mają u nich szlaban. W ciągu roku, co nie jest takie łatwe, bo trzeba spełniać wymagające kryteria, Stacja Falenica z kina lokalnego stała się kinem studyjnym. Państwowy Instytut Sztuki Filmowej patronuje falenickiej Akademii Filmowej – Przystanek Kino.

Stacja obywatelska

Ewa Jaskólska nie przypuszczała, że ich prywatne marzenie o małym własnym kinie tak ożywi całą kulturalnie usposobioną Falenicę. Wszelkie tutejsze stowarzyszenia, kluby, koła itp., dotąd działające niekoniecznie zgodnie, poczuły nowy impuls; posypały się pomysły, oferty współpracy i pomocy. Ewa uważa, że nie mogła tego ignorować. Chcąc nie chcąc, zapomniany już prawie temperament lidera odżywał. Podjęła wyzwanie, ale nie przypuszczała, że konieczne będzie pewne przemodelowanie sposobu działania.

Żeby mieć kino, wystarczyło założenie zwykłej spółki, ale żeby podołać tym wyzwaniom, to już nie wystarczało. Bo do spełnienia lokalnych oczekiwań na liczne imprezy o charakterze społeczno-kulturalnym, koncerty, zajęcia dla dzieci, spotkania, wystawy i tak dalej po prostu potrzebne są pieniądze. Wiceburmistrz Wawra Przemysław Zaboklicki bezradnie rozkłada ręce: życzliwy stosunek samorządu dzielnicy do takich inicjatyw – owszem; ale stosowne wsparcie finansowe? – nie ma takiej opcji, bo to przecież przedsięwzięcie prywatne.

Wawer może się więc pochwalić Stacją już dziś – Stacja zaś może liczyć na wsparcie Wawra kiedyś. Ewa Jaskólska postanowiła bowiem powołać do życia stowarzyszenie lub fundację, lepiej sprawdzające się w istniejącym porządku prawnym. Obawia się tylko, czy przy swojej awersji do korporacyjnego podporządkowania poradzi sobie z niewykluczonym zagrożeniem, tzw. grantozą.

Polega to na tym, że aby skutecznie ubiegać się o udział w przeróżnych samorządowych funduszach, należy dopasować własny projekt do wymogów i założeń programu fundatorów albo nici z kasy. Bywa więc, że większość uwagi, czasu i energii idzie na budowanie zaplecza zajmującego się wyłącznie obsługą tych wymogów.

Podczas niedawnego Forum Inicjatyw Pozarządowych Stacja Falenica stała się Kawiarnią Obywatelską. Na dołączonym do programu Forum planie Warszawy znaleźć można było wiele zaznaczonych miejsc w Śródmieściu, gdzie miało się coś dziać, ale potem – jadąc w stronę Otwocka – długo, długo nic i dopiero Falenica. Tego dnia powstała jeszcze jedna mapa. Jej osią była linia otwocka z naniesionymi osiedlami wawerskiej dzielnicy, przy których mógł zaznaczyć swoją obecność każdy, komu nieobojętna jest jakość życia lokalnej społeczności. Mapa Komunikacji Społecznej, portret ukrytej bądź rozproszonej energii obywatelskiej.

Burmistrz Zaboklicki, gdy dowiedział się o tym zdarzeniu, aż przyklasnął. Dzielnica Wawer to raczej pojęcie administracyjne i nigdy nie oznaczało jakiegoś integralnego terytorium o wyraźnej tożsamości regionalnej. Kiedy jakiś czas temu wśród mieszkańców przeprowadzono ankietę, w której należało określić, gdzie mieszkasz? – owszem, wymieniano Anin, Radość, Falenicę. Nikt, poza mieszkańcami samego Wawra, rzecz jasna, nie uważał, że w Wawrze. Tak ciąży przeszłość, tłumaczy burmistrz, i wynik częstych reform podziału administracyjnego obszaru obejmującego 40 odrębnych, historycznie rzecz biorąc, miejscowości. Przyznaje, że takie działania, jak te w Stacji Falenica, mogą mieć znaczenie niebłahej misji i w integracji dzielnicy, i w budowaniu jej wizerunku w całej Warszawie. Pewnie dlatego Stacja Falenica, choć istnieje rok ledwo, uhonorowana została Medalem Wawra. Burmistrz uśmiecha się, że to trochę tak jak z Noblem dla Obamy – za oczekiwania i nadzieje...

Polityka 45.2011 (2832) z dnia 01.11.2011; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Pociąg do kina"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną