Media w opinii większości odbiorców istnieją już nie tylko po to, aby informować, komentować czy bawić publiczność – ich naczelnym zadaniem stało się torowanie drogi do popularności wszystkim, którzy mają dostatecznie dużo śmiałości, żeby o nią zawalczyć. Parcie na szkło (chęć pokazywania się w TV) oraz parcie na kolorówkę (chęć pojawiania się na łamach magazynów) od niedawna zostały wzmocnione parciem na monitor (chęć zaistnienia w Internecie). Jednak, zauważają autorzy raportów na temat popularności w sieci, ten rodzaj kariery tylko wyjątkowo przekłada się na totalny sukces, bo Internet zazwyczaj karmi się wykreowanymi przez siebie idolami.
Wideo z ośmiolatką naśladującą Lady Gagę znalazło się wśród 10 najchętniej oglądanych w 2011 r. Jak podała CNN, widziało je prawie 60 mln ludzi, a pozorowany dialog z psem na temat bekonu, który wcześniej zjadł jego pan, obejrzało prawie 100 mln. Autorzy i bohaterowie filmików zyskali poklask, ale popularność w sieci, choć masowa, wypala się zazwyczaj szybko, bo zwycięża tam przede wszystkim pęd za nowością. Media tradycyjne zapewniają trwalsze miejsce w społecznej świadomości. Droga do sławy znacznie częściej więc prowadzi z małego (lub dużego) ekranu via magazyny kolorowe na komputerowe szlaki niż odwrotnie. Dla osiągnięcia prawdziwego sukcesu najlepsza jest jednak synergia multimedialna – bez niej ani rusz.
Świadczy o tym błysk „Flesza”, pisma z życia gwiazd, którego dwa pierwsze numery rozeszły się niedawno w milionowym nakładzie. Przeciętne nakłady kolorowych gazet, w których występują znani ludzie, oblicza się w naszym kraju na około 10–12 mln egz. miesięcznie. O dziwo, telewizyjne plotkowanie nie daje aż tak dobrych rezultatów, a programy tego typu o gwiazdach cieszą się umiarkowanym powodzeniem. Wynika to prawdopodobnie z faktu, że poszczególnym znanym osobnikom na małym ekranie nie można się dokładnie oraz krytycznie przyjrzeć tak, jak to jest możliwe w formie drukowanej.
Telewizja narzuca wizerunek gwiazdy, podczas gdy pisma kolorowe dają odbiorcy czas na własną interpretację ich wizerunkowych błędów i wypaczeń albo podziwianie doskonałości ulubieńców. Poza tym wydrukowani idole są do oglądania w każdej chwili i miejscu, czego jak na razie nie zapewnia nawet Internet (szerokopasmowy w mniejszych miejscowościach to marzenie). Bez wsparcia kolorówek o wykreowaniu się na prawdziwą gwiazdę, choćby jednego sezonu, właściwie nie ma mowy. Nawet magazyn „Wired”, skądinąd poświęcony cyfrowym technologiom, podpowiada w jednym z wydań: „Jak jesteś nikim – zdobądź popularność w sieci. Jeśli jednak chcesz być naprawdę sławny, myśl o sobie jako o bohaterze tekstów w prasie kolorowej”.
Wymyślenie recepty na karierę byłoby warte każde pieniądze. I wielu specjalistów PR w rodzaju bohatera filmu „Ludzie, których znam” próbuje ją opracować, nie zawsze posługując się szlachetnymi metodami. Eli, grany przez Ala Pacino, łamie sobie wskutek nieetycznego postępowania karierę speca od PR.
W życiu bywa jednak inaczej niż w kinie. Maja Sablewska, występująca początkowo jako konsultantka ds. kariery Edyty Górniak, robi swoją własną na nazwisku gwiazdy, zresztą nie tylko na jej marce, ale obecnie i na kilku innych. Mamy więc w tym profesjonalnym przypadku do czynienia z procesem odwrotnym do oczekiwanego.
Wznoszenie się w górę na cudzym nazwisku jak na elastycznych szelkach staje się coraz powszechniejszym obyczajem. W towarzystwie projektantów o rozpoznawalnych markach, np. Gosi Baczyńskiej czy Macieja Zienia, pojawiają się osoby anonimowe, przebrane w ich modelowe stroje, i od razu dostają szansę, aby zabłysnąć w kolorowej prasie, przygotowującej sprawozdania z bankietów i imprez.
Nowy narzeczony Dody, choreograf, ledwo pokazał się u jej boku, a już okazało się, że zostanie jurorem w nowym telewizyjnym show. Majstersztykiem w tej konkurencji miało być wylansowanie byłego męża Katarzyny Skrzyneckiej, który dostał się do „Tańca z gwiazdami” dzięki temu – jak podawały media – że była żona przestała prowadzić ten program. Opinia publiczna okazała się jednak dla niego surowa. Odpadł po pierwszym tańcu. Jest to dowód na to, jak nieprzewidywalna bywa w swoich osądach publiczność, która zaakceptowała wprawdzie profesjonalną zdradę, ale nie okazała się równie łaskawa wobec prywatnej nielojalności Zbigniewa Urbańskiego, nie tylko byłego męża Skrzyneckiej, ale i byłego policjanta.
Badacze Księgi rekordów Guinnessa podają, że istnieją cztery przepisy na sławę, choć oczywiście wybór żadnego z nich nie gwarantuje sukcesu. Po pierwsze, można postawić na bycie najlepszym w jakiejś dziedzinie, co niestety wymaga zazwyczaj żmudnego wysiłku lub morderczej pracy. Po drugie, można zostać pierwszym, który coś zrobił (np. przeskoczył skocznię narciarską skuterem wodnym), ale wymaga to pomysłu i podjęcia niekiedy dużego ryzyka. Po trzecie, można postawić na bycie w czymś najgorszym (np. beznadziejnie się ubierać lub z rozmysłem zaliczać medialne wpadki). Po czwarte, można przełamywać obowiązujące stereotypy (np. obyczajowe lub kulturowe), co jednak po przekroczeniu pewnej, nie zawsze widocznej, bariery może zagrażać złamaniem kariery w ogóle.
Simon Fuller, zwany kreatorem gwiazd (wypromował m.in. zespół Spice Girls oraz wymyślił „Idola”), twierdzi jednak, że w zdobywaniu szczytów popularności obowiązuje tak naprawdę tylko jedna naczelna zasada – żadnych ograniczeń. Chodzi w niej o to, aby frontalnie zaatakować smak, gust, zasady, moralność.
W 2011 r. triumfy w tej mierze święcił sposób na Hitlera. Reżyser Lars von Trier, zapewne po to, aby zwrócić uwagę na swój film „Melancholia”, nieoczekiwanie pochwalił Hitlera. Trochę się przeliczył, ale rozgłos dla siebie i dla filmu zyskał. Z hasłem „rozumiem Hitlera” (oraz jego uzasadnieniem) wystąpił publicznie John Galiano, projektant firmy Dior. Czy taka jego medialna kreacja miała wyprzedzić modę na czarne koszule?
W Polsce nadal nie przemija moda na matkę Polkę. „Z ciążą do twarzy” było w 2011 r. aktorkom: Katarzynie Glince, Annie Musze, Katarzynie Skrzyneckiej oraz kilku innym paniom. Magda Mielcarz, modelka, która zaczynała swoją karierę u Arkadiusa, niestety urodziła dziecko dwa lata wcześniej i to w Ameryce, była więc zmuszona poprzestać jedynie na wspominaniu swojej depresji ciążowej.
Zrobieniu szerokiej medialnej kariery sprzyjają też mistyfikacje. Powity rzekomo w jurcie na mongolskich stepach, posiadający w Ułan Bator trzy żony i kaleczący język polski telewizyjny gwiazdor okazał się urodzonym w Warszawie synem pary polsko-mongolskiej. Z zawodu zaś jest urodzonym komikiem. Joanna Krupa topmodelowo łamiąca polszczyznę chętnie pokazuje swoje amerykańskie salony oraz kalifornijskie obejście, ale zarabia w warszawskim studiu. Tak to już jest w naszym kraju, że mówienie po polsku z obcym akcentem bywa często wstępem do zdobycia popularności (wcześniej cieszyliśmy się kucharzem Pascalem i Steffenem Möllerem).
W „Zapiskach na pudełku zapałek” Umberto Eco narzeka, że będąc w tłumie, np. na lotnisku, ciągle widuje znane twarze lub takie, które wydają mu się podobne do twarzy osób, które zna skądinąd. Nie ma jednak odwagi, aby podejść i się przywitać, bo sam nie wie, co by zrobił, gdyby jakiś nieznajomy podszedł do niego i powiedział: cześć Umberto.
Powszechny pęd do sławy nie jest zjawiskiem nowym w historii, ale rozwój masowych mediów nadał mu gigantyczny wymiar. Spośród kilku miliardów ludzi każdy może być wybrany i każdy może dostać swoje pięć minut – to jest nowe posłannictwo, jakie starają się wypełnić media. Z jednej strony dają tym samym szansę zabłyśnięcia „zwykłym ludziom”, z drugiej rozbijają bank bezguścia, pseudostylu, wszelkiej marności, czyniąc zamęt w jako tako dotychczas uporządkowanym świecie i dewastując obowiązujące przez wiele pokoleń wzorce karier. Bo ileż osób może osiągnąć najwyższy dziś szczebel kariery: zostać jurorem telewizyjnego show?