Przy okazji niedawnych sporów i dyskusji o ACTA dziennikarze i publicyści wielokrotnie przywoływali zdumiewające wyniki badań dotyczących tzw. nieformalnego obiegu kultury, zwanego przez innych piractwem. W raporcie – zatytułowanym „Obiegi Kultury” – powołując się na procenty i słupki stawiano mocną tezę, że to właśnie piraci są najczęstszymi nabywcami książek, to oni zakupują filmy i zapełniają sale kinowe. W mediach masowych teza ta zaczęła funkcjonować w prostej wersji, jednocześnie sugerującej związek przyczynowy: „im kto więcej ściąga, tym więcej płaci za kulturę”.
Autorzy badań „Obiegi kultury” – poza udostępnieniem raportu, udostępnili też dane, na których oparli swoje wnioski. Przyjrzyjmy się im bliżej. Główna teza raportu poparta została obserwacją, że wśród kupujących filmy czy muzykę największy segment stanowią piraci, a znacznie mniejszą część nabywców dóbr kultury stanowią osoby unikające piractwa. Problem jednak w tym, że nie-piratów jest w Polsce po prostu mniej niż piratów. Ponad 80 proc. osób posiadających jakiekolwiek pliki z filmami na komputerze przyznało się bowiem do pobierania ich za darmo z Internetu. Nie dziwmy się więc, że wśród klientów sklepów z płytami piraci również stanowią większość.
Gdy jednak porównamy komputerowych piratów z nie-piratami, okazuje się, że nie różnią się oni w sposób istotny statystycznie, jeśli chodzi o uczestnictwo w „legalnej kulturze”. Piraci filmowi wcale nie wydają więcej na zakup legalnych filmów, nie posiadają w domu większej liczby legalnych płyt DVD, nie chodzą częściej do kina aniżeli nie-piraci. Podobnie jest zresztą z piratami muzycznymi.