Przed kilkoma laty internautka Kasica rozpoczęła blog, w którym żaliła się na niedostępność u nas biustonoszy z prawdziwego zdarzenia. Od transformacji minął szmat czasu, a staników ekstra, takich jak np. w Anglii, nie ma. Ale to powoli się zmienia, sądzi Maria Helena Dastych, pseudonim Maheda, królowa biustonoszy.
W PRL kobiety kupowały w sklepach staniki produkowane z tkaniny z metra, z tasiemkami z metra, szyte przeważnie z bawełny, która wchłania pot i nadaje się obecnie głównie na okrycie matek karmiących. Pierś w PRL musiała się dostosować do biustonosza – ścisnąć się, rozlać (w obecnej mowie stanikowej powinno być: rozproszyć), fragmenty piersi podchodziły pod pachy (powinno być: emigrowały) i trzeba je było nieustannie wpychać z powrotem (poprawnie: wygarniać).
Przysparzało to cierpień, zwłaszcza zawodom schylającym się – pielęgniarkom, sprzedawczyniom, nauczycielkom. I staniki były białe. Czarne też, ale – jak mówi Dorota Sierocka, właścicielka warszawskiego sklepu Bra Dreams – wkładało się je raczej w czasie żałoby. Lub do seksu. Toteż Kinga Wojtaszczyk, która kupuje sobie w tym sklepie Georges’a, Frances’a i Tango w jaskrawych kolorach, wyjaśnia, że białych nie kupi nigdy, bo kiedyś zmuszana była kupować tylko takie. Białe kupują chętnie starsze panie, bo częściej muszą się rozebrać, a w gabinecie lekarskim biel wygląda schludnie i czysto.
W Ludowej można było kupić stanik firmy Triumph, w Modzie Polskiej i w Peweksie za dolary, już trzymający poziom, ale też w niewielu rozmiarach i fasonach, a przecież – jak pisze Natalie Augier w książce „Kobieta – geografia intymna” – kobiety z krwi i kości miewają piersi prawie tak rozmaite jak twarze, o kształcie rur, jabłek albo gruszek, obwisłe i wysokie.