Paweł Walewski: – Co czuje lekarka, która swoje życie zawodowe poświęciła ratowaniu dzieci, gdy słyszy o kolejnej tragedii: o dziecku bitym, porzuconym, utopionym?
Bibiana Mossakowska: – Smutek i żal, choć nie tylko w stosunku do tych dzieci.
Do mediów trafiają przypadki najbardziej drastyczne, a o ilu rodzinnych tragediach w ogóle nie wiemy? Odczuwam smutek, że we wszystkich mediach ciągną się sprawy Madzi, Bartosza czy Szymona, a nic nie wiadomo o przyczynach tych tragicznych zdarzeń – dlaczego tak się stało, dlaczego do nich doszło?
Ile dzieci okaleczonych, celowo lub niechcący, przeszło przez pani ręce?
Kilkaset na pewno. Gdy mówiłam o nich na zjazdach i sympozjach naukowych, zarzucano mi, że opowiadam zbyt makabryczne historie. Często interesowano się tylko tym, czy dziecku bitemu po głowie tłuczkiem od mięsa wykonano trepanację czaszki i w jaki sposób je uratowano. A ja zawsze próbowałam dociec przyczyn, wbrew powszechnemu nastawieniu: lepiej nie wiedzieć, wystarczy wyleczyć i mieć spokój.
I ja tę postawę nawet rozumiem, bo przecież gdybym w połowie lat 60. nie wyjechała na stypendium do Anglii, gdzie po raz pierwszy zrozumiałam, że urazy mogą być accidental i non-accidental, czyli wypadkowe i niewypadkowe – podobnie jak moi koledzy nie zdawałabym sobie sprawy, ile krzywdy potrafią wyrządzić rodzice własnym dzieciom. Mnie też się to w głowie nie mieściło! Wróciłam do Polski i sama zaczęłam zwracać na to uwagę.
Kiedy po raz pierwszy wpisała pani w historii choroby „zespół dziecka maltretowanego”?