Starość: problem młodych
Kto ma się zająć opieką nad polskimi seniorami?
Nie ma w Polsce systemu, który zapewniałby wytchnienie osobom obarczonym opieką nad starszymi krewnymi przez okrągły rok 24 godziny na dobę. Nawet najwięksi herosi po kilku latach padają ze zmęczenia i próbują znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Choćby na tydzień lub dwa. Dla dobra chorego; żeby samemu się nie rozsypać i jeszcze trochę pociągnąć.
Dokąd, jeśli nie do szpitala?
W praktyce wygląda to tak: są państwowe domy opieki, ale dziś już bardzo drogie. W Warszawie koszt miejsca sięga nawet 5 tys. zł miesięcznie także w placówkach publicznych. Jest też ustawa o opiece społecznej, w której zapisano, że jeśli tylko senior ma rodzinę – np. dzieci – to one muszą pokryć pełny koszt pobytu. Dopiero jeśli wykażą, że nie mają dochodów, wkracza państwo, finansując pobyt. Te ośrodki zresztą niechętnie przyjmują pensjonariuszy na krótkie pobyty, więc nie mogą służyć jako wsparcie dla potrzebujących wytchnienia.
Więc zostaje szpital. Najczęściej – pod pozorem jakiegoś rozstroju żołądka, co zawsze można potwierdzić badaniami laboratoryjnymi, ujawniającymi zaburzony poziom elektrolitów. – Staruszek trafia na nasz oddział na obserwację, a wtedy dzieci spokojnie wyjeżdżają na urlop – zdradza praktykę podrzucania seniorów na oddziały internistyczne pielęgniarka ze Śląska. W takim wypadku szpital nie może odmówić hospitalizacji, choć wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że prawdziwym powodem zapaści mogło być celowe głodzenie starszej osoby, choćby tylko przez dwa dni.
Zanim ktoś jednak zacznie potępiać takie zachowanie rodziny – co w naszym katolickim kraju przychodzi szczególnie łatwo – warto się zastanowić, czy tylko rodziny są tu winne i czy to wyłącznie im można wytykać znieczulicę? W szpitalu jest przynajmniej pewność, że w tym czasie babcia dostanie jedzenie i swoje leki.
Alternatywą są prywatne domy opieki, czasem nawet trochę tańsze od państwowych, ale o dyskusyjnym standardzie. W warszawskich Włochach, w góralskim klocku z lat 70., ze stromymi schodami, upchnięci po pięcioro w pokojach doczekują seniorzy, których pan kucharz, z więziennym tatuażem na powiece, dyscyplinuje, żeby nie byli niesforni. Czesne – od 2,5 tys. zł za miesiąc. Dla wielu i to za dużo. Przy krótszych pobytach – drożej.
Są też organizacje społeczne, skupione wokół chorób przypisywanych seniorom – np. Alzheimera lub Parkinsona – ale działają jedynie uzupełniająco. Oferują grupy wsparcia, które starają się asekurować umęczone rodziny, ale taka quasi-sąsiedzka pomoc też ma swoje ograniczenia; nie dociera do wszystkich miast, jest jej zdecydowanie za mało. No i nie jest całodobowa.
A w Kodeksie karnym mamy paragraf 210; narażenie życia i spowodowanie śmierci poprzez porzucenie, zagrożone karą do 8 lat pozbawienia wolności. Był przypadek w Lublinie, gdzie za brak należytej opieki nad babcią skazano jej wnuka. Pokłócił się z narzeczoną, nakarmił babcię, umył, przywiązał paskiem od szlafroka do wózka inwalidzkiego – i pojechał się godzić. Babcia zmarła. Wnuczek dostał wyrok.
W większości europejskich krajów tym ogniwem systemu, które organizuje pomoc, są samorządy. Policzono, że bardziej opłaci się skutecznie wspierać opiekunów, niż pokrywać koszty ich leczenia oraz wypalenia. Ale w Polsce – jak diagnozuje dr Paweł Kubicki, specjalista od polityki społecznej i ekonomista ze Szkoły Głównej Handlowej – lokalnym władzom się to nie opłaca.
Przede wszystkim dlatego, że wprowadzenie sensownej strategii wspierania seniorów to jest ciężka praca z efektem odroczonym na następną kadencję. W Wielkiej Brytanii eksperymentowano na przykład z lotnymi ekipami remontowymi, które przystosowują mieszkania seniorów na koszt państwa do ich zmieniającej się kondycji fizycznej. Tak żeby senior nie skakał po taboretach, próbując coś wyjąć z szafy. Zdiagnozowano bowiem, że od banalnego upadku zaczyna się zwykle pełna niesprawność. Efekty były wymierne. Senior nie złamie nogi, więc nie obciąży budżetu. W Polsce oszczędziłby na takich programach nie samorząd, ale państwo. Na poziomie samorządu nikt nie poczuje różnicy innej niż poprawa jakości życia niektórych osób. Większość wyborców preferuje więc nowe chodniki, a nie awangardowe rozwiązania socjalne.
U nas cały system wsparcia dla seniorów podzielony jest na podsystemy, które wzajemnie ze sobą nie współdziałają. Na przykład: senior złamie nogę. Trafia do szpitala i wpada w pierwszy podsystem – zarządzany przez Ministerstwo Zdrowia. Po zdjęciu gipsu powinien dostać się na rehabilitację, ale kolejka jest długa. Jeśli dzieci mają jakieś dojścia, to go przesuną w kolejce. Jeśli nie – straci sprawność. Dopiero gdy przestanie chodzić, wpadnie w drugi podsystem – pomoc społeczną, która też nie zapewni rehabilitacji – bo to są usługi z innego podsystemu. A ponieważ pomoc społeczna też się nie mieści w limitach wydatków, będzie zwlekać tak długo, jak się da, licząc na rodzinę seniora. Swego czasu głośno było o pismach procesowych, które pomoc społeczna pisała w imieniu niesprawnych podopiecznych przeciw ich rodzinom – braciom albo dzieciom, które zostały porzucone w dzieciństwie.
Kto, jeśli nie geriatrzy?
Co więcej, podsystem medyczny też jakby się uparł, żeby ignorować istnienie seniorów. Na Mazowszu nie ma żadnego oddziału geriatrii, ba, nawet jednego łóżka dla pacjentów geriatrycznych. Tragicznie pod tym względem wygląda sytuacja w całej Polsce.
– Zaledwie 684 łóżka na oddziałach geriatrycznych, a zgodnie z unijnymi standardami powinno ich być co najmniej 7 tys. – mówi prof. Tomasz Grodzicki, krajowy konsultant w dziedzinie geriatrii.
To oczywiście nie jego wina, że stan specjalności, za którą odpowiada przed ministrem zdrowia, jest tak opłakany. Dyrektorzy szpitali bronią się przed oddziałami geriatrycznymi, jak mogą, bo zdają sobie sprawę, że trafialiby na nie pacjenci z wieloma chorobami, najczęściej przewlekłymi, których koszty leczenia trudno byłoby pokryć kontraktem z Narodowym Funduszem Zdrowia. Niedoszacowanie procedur geriatrycznych sięga obecnie 30 proc.!
Nawet w województwach, gdzie istnieją oddziały wyspecjalizowane w leczeniu seniorów, potrzeby są wielokrotnie większe – np. w woj. lubelskim istnieją trzy takie oddziały z 88 łóżkami, a dr Maria Laskowska-Szcześniak, konsultant geriatrii z tego regionu, szacuje, że na Lubelszczyźnie potrzeba 10 oddziałów i 216 łóżek. Na Mazowszu, w centralnym i jednym z najgęściej zaludnionych województw, nie powstał jeszcze żaden oddział geriatryczny. W stolicy Polski, gdzie nie brakuje szpitali i jest nawet Uniwersytet Medyczny, nie ma żadnego łóżka geriatrycznego – ponieważ nikt nie jest zainteresowany otwarciem specjalistycznego oddziału, jeśli miałoby to przynosić finansowe straty.
Taka sytuacja nie tylko pogarsza los chorych i ich opiekunów (a pośrednio innych szpitali, do których trafiają przewlekle chorzy), lecz źle wróży na przyszłość, bo lekarze z Mazowsza nie mają gdzie zdobywać tej specjalizacji.
Waldemar Sawicki, lekarz już po obronie doktoratu ze specjalizacją w chorobach wewnętrznych i hematologii, planował zostać geriatrą. – Na co dzień mam w poradni do czynienia z pacjentami w podeszłym wieku, nigdy nie dość umiejętności, by móc zaradzić rozmaitym problemom tych ludzi – wyjaśnia swoje motywy. Byłby naprawdę doskonałym geriatrą: cierpliwy, wrażliwy, potrafiący rozmawiać z chorym zrozumiałym językiem. Rzeczywistość zweryfikowała jego zawodowe plany, bo żeby zdobyć nową specjalizację i poszerzyć wiedzę o specyfice chorób wieku starczego, dr Sawicki musiałby na dwa lata opuścić Warszawę, zrezygnować z obecnego etatu i przenieść się do Białegostoku, Krakowa albo Lublina, gdzie są ośrodki prowadzące kształcenie specjalizacyjne. A na to z powodów rodzinnych i finansowych nie może sobie pozwolić.
Co ciekawe, w wykazie jednostek Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego można natrafić na Klinikę Geriatrii – zatrudnionych jest w niej dwóch adiunktów, lekarz i kierownik prof. Krzysztof Galus, niegdyś konsultant krajowy w tej dziedzinie. – To wirtualna klinika, bez łóżek dla chorych – rozkłada ręce profesor. – Mój skromny zespół pracuje w poradniach w terenie i kształcimy pielęgniarki, ponieważ Unia Europejska wymogła na Polsce, by wprowadzić zajęcia teoretyczne z geriatrii na studiach pielęgniarskich.
Jaka szkoda, że nie na lekarskich! Być może podczas spisywania traktatu akcesyjnego dla Polski, kiedy unifikowano system kształcenia naszej kadry medycznej z unijnym, nie zwrócono uwagi, że jest jeszcze taki kraj w Europie, w którym studentom medycyny przez sześć lat studiów nie mówi się nic o specyfice leczenia starszych ludzi. Spośród 11 uczelni medycznych tylko w pięciu są przewidziane z tego zakresu zajęcia fakultatywne.
Gdzie, jeśli nie w rodzinie?
Już zresztą samo słowo „geriatria” kojarzy się jak najgorzej. Wobec starości, choć niepozbawionej w polskim języku negatywnych skojarzeń, staliśmy się ostatnio bardziej wyrozumiali – jakby godząc się z tym, że coraz więcej ludzi może w dzisiejszych czasach dożyć sędziwego wieku, więc nie wypada piętnować niezdarności u innych, skoro wszystkich czeka podobny los.
Nieliczni seniorzy dają przykład, że sędziwy wiek nie musi oznaczać wykluczenia ani braku aktywności. Ale „geriatria” kojarzy się ze schyłkiem życia w cierpieniu i samotności, jakby reprezentujący tę specjalność lekarz przynosił pacjentowi ostatnie namaszczenie. To też wymaga zmiany: najpierw w mentalności, ale też w organizacji naszej ochrony zdrowia. Przecież w przyszłości, ze względu na rosnące potrzeby, geriatria będzie bardzo ważną dziedziną.
Polacy wciąż wyjątkowo głęboko mają wpojone przekonanie, że opieka nad starym członkiem rodziny to sprawa jego bliskich. Nawet wójtowie, przepytywani w badaniach przez Instytut Spraw Publicznych, traktowali to jako oczywistość; dlaczego mieliby organizować jakieś systemy wsparcia, skoro miejsce starego człowieka jest w domu, przy rodzinie? Konkretnie, przy jednej osobie z rodzeństwa, zwykle córce. Na nią spada cały obowiązek.
Te dzisiejsze córki przez zachodnich socjologów nazwane zostały pokoleniem sandwicza; z jednej strony dorastające, oczekujące wsparcia dzieci, z drugiej starzejący się rodzice, a one obłożone z obu stron i pożerane za życia jak kanapka. Sfrustrowane, bo przekonane, że po odchowaniu dzieci wreszcie trochę odpoczną. Ale zachodni socjologowie dużo piszą też o buncie owych sandwiczy. Kobietach, które odmówiły wzięcia na siebie takiej roli. Zwłaszcza że jest to rola ponad siły; stare, sąsiedzkie sieci wsparcia się pozrywały, nowego nic nie powstało, a wyniki badań są jednoznaczne: u opiekunów kilkukrotnie rośnie ryzyko depresji, wypalenia, chorób kardiologicznych. Zwykle stają się oni nieaktywni zawodowo i często popadają w biedę. Albo w konflikty z prawem. Albo w alkoholizm.
W kolejnych pokoleniach taka córka sandwicz musiałaby zająć się kilkorgiem staruszków. Liczebność w grupie 85 plus za niespełna 20 lat wzrośnie, według szacunków GUS, z obecnych 520 tys. do 800 tys., a liczba osób w średnim wieku skurczy się o jedną trzecią.
Ta armia staruszków będzie wymagała opieki specjalistycznej. Polscy socjologowie przekonują, że wspomniane specyficzne w Polsce związki seniorów z rodzinami to nie tylko źródło dzisiejszych frustracji, ale i gigantyczny potencjał, który warto rozumnie wykorzystać.
– Własne mieszkanie to dla chorych naprawdę najlepsze miejsce – twierdzi Alicja Sadowska, szefowa Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. – Jednak pod warunkiem, że dociera tam pomoc z zewnątrz: przychodzą pielęgniarki, przy których przyjmują leki, ktoś inny dowozi jedzenie, odbiera i przywozi pranie, pomaga się kąpać.
Co jednak, gdy wszystkie te obowiązki spadają na jedną osobę? Na 400 tys. osób z chorobą Alzheimera jest w Polsce 12 domów dziennego pobytu. W Warszawie – jeden, z 12 miejscami!
Według krajowego konsultanta, nasze potrzeby sięgają 1,2 tys. specjalistów w dziedzinie geriatrii, więc przy obecnym tempie kształcenia jesteśmy w stanie osiągnąć ten wynik za prawie 50 lat. – Nie ma na to czasu – mówi prof. Grodzicki. Swego czasu zgłosił pomysł: – Kiedy tworzono zręby medycyny rodzinnej, otwarto przed lekarzami tzw. krótką ścieżkę i w ciągu 2–3 lat przeszkolono 200 osób. Teraz również lekarzy pracujących już w podstawowej opiece zdrowotnej lub na oddziałach interny można przeszkolić w zakresie samej geriatrii w ciągu kilku miesięcy. Oni nie potrzebują pełnego kursu specjalizacyjnego, który trwa dwa lata.
Ministerstwo Zdrowia nic nie odpowiedziało jednak na taki plan. Jakby problem w ogóle nie istniał i nie wymagał pilnych rozwiązań. Jeszcze za czasów minister Ewy Kopacz, gdy jednym z jej zastępców był Andrzej Włodarczyk – obecnie dyrektor Instytutu Reumatologii w Warszawie – pojawiła się inicjatywa, aby szpital ten przemianować na Instytut Reumatologii, Geriatrii i Rehabilitacji i otworzyć w nim pierwszy na Mazowszu pełnoprofilowy oddział geriatryczny. Nic z tych planów nie wyszło, ponieważ do tej pory nie zwiększono wyceny świadczeń udzielanych seniorom – a była ze strony pani minister taka obietnica. Gdyby leczenie starych ludzi było opłacalne, oddziały geriatryczne powstawałyby nawet w szpitalach prywatnych.
Nie tylko szefostwo resortu zdrowia, ale również media i lekarze wielu specjalności z dumą prezentują dane wskazujące na poprawę wyników leczenia wielu ciężkich chorób. Mamy sukcesy: ratujemy coraz więcej chorych po zawałach serca, udarach, z nowotworami, a wszczepianie endoprotez czy rozruszników 90-latkom daje im szansę na dopisanie do metryki kolejnych lat. Oby nie tylko po to, by potem trzeba ich – dla podratowania opiekunów – podrzucać do szpitala na internę.