W wieku 41 lat osiągnął jako trener prawie wszystko. W ciągu czterech sezonów na ławce FC Barcelony zdobył ze swoimi piłkarzami 14 pucharów (na 18 do zdobycia w tym czasie). Na koncie nie ma jeszcze mistrzostwa świata i Europy. Na szczęście. Co by robił przez resztę zawodowego życia?
Gdy w maju 2012 r. Josep Guardiola i Sala żegnał się z Barcą, na stadionie Camp Nou lały się łzy. Puścili mu balladę ulubionego barda i przyjaciela Lluisa Llacha – „Que tinguem sort”. Opowiada, oczywiście po katalońsku, o pożegnaniu z miłością, przyjaźnią albo po prostu jakimś etapem życia: „Obyś miał szczęście i odnalazł to, czego zabrakło ci we mnie... Obyśmy mieli szczęście i odnaleźli to, czego zabrakło nam wczoraj...”. Na Camp Nou Guardiola nie płakał, ale ci, którzy go znają, wiedzą, że jest wrażliwcem i nie wstydzi się łez. Kiedy po przegranym w Atenach finale Ligi Mistrzów z AC Milan zwolniono brutalnie bramkarza Andoniego Zubizarretę, Guardiola – wtedy piłkarz i kapitan Barcy – zalewał się łzami.
Fenomen Guardioli, który podbił serca i wyobraźnię milionów – także wielu ludzi, nieinteresujących się nadmiernie piłką – polega m.in. na tym, że wniósł do brutalnego świata futbolu (i masowej kultury popularnej) innego ducha. Jeden z jego mentorów, Argentyńczyk Marcelo Bielsa, ostrzegał go: „Po co dobrowolnie pakujesz się w to bagno? Zostając trenerem, skażesz się na życie wśród zgrai łotrów różnej maści – nastolatków zdeprawowanych wielkimi pieniędzmi i bezwzględnie handlujących ich losem menedżerów, chorych psychicznie prezesów, a przede wszystkim pochlebców, którzy w razie porażki zamieniają się w płatnych morderców”.
Guardiola poradził sobie w „bagnie” – i na boisku, i poza nim.