Aneta jeszcze w grudniu należała do ocalałych z rzezi. Choć zagrożonych. W jej od ćwierć wieku mocarnym (trzytysięczna załoga) koncernie wydawniczym padło już w dwóch równych transzach po setce ofiar redukcji. Chodziły słuchy o trzeciej, gotowej liście – nikt nie wiedział, kto tam widnieje. Niepokojąco rumiana i nieswoja Aneta stała przy półce w księgarni, rozstrzygając między „Jak pokonać depresję – zwięzły poradnik” Jeana Vaniera a „Jak założyć małą firmę XXI wieku – zwięzły poradnik” Randy’ego W. Kirka. Mówiła, że ocaleńcy teraz zazdroszczą skazańcom. Bo tamci mają to już za sobą. No i byli pierwsi do nielicznych wolnych miejscówek, które pojawiają się jeszcze od czasu do czasu w branży.
Bomba na bombę
Rynek wydawniczy, ubezpieczenia, banki, reklama, przedsiębiorstwa produkcyjne – galopująco przybywa branż i firm, nieraz niedawnych imperialnych korporacji, do których trafnie odnosi się metafora odjeżdżających pociągów. W środku – posiadacze miejscówek, a na peronach z napisem „redukcja zatrudnienia” – setki (czasem, jak w przypadku Tychów, tysiące, POLITYKA 10) wysadzonych. Wysadzonych z poczucia kontroli nad własnym losem, bezpieczeństwa, godności.
Jak twierdzą psychologowie, to właśnie psychologiczne skutki utraty pracy są najboleśniejsze i najgroźniejsze dla funkcjonowania człowieka. Z początku zresztą można zwykle liczyć na jakąś asekurację finansową, jakąś odprawę, jakieś oszczędności, przyjacielską pożyczkę, życzliwie nadaną chałturę. Bieda jeszcze nie wyszczerza się na człowieka. Szydzi z niego najpierw własny mózg.