Kilka wieków temu ludzie generowali około 5 proc. wszystkich dźwięków, dziś – tylko 5 proc. nie jest skutkiem działalności człowieka.
Rzecz jasna, najgłośniej jest w miastach, a główni winowajcy to samochody. Tylko w ciągu ostatnich 10 lat ich liczba podwoiła się, dziś mamy w Polsce ponad 20 mln aut. Producenci opracowują coraz ciszej działające silniki, ale dokuczliwe dźwięki wciąż emitują opony, co jest ubocznym efektem dbałości, by samochód trzymał się drogi. Na Zachodzie opracowano już nowoczesne nawierzchnie, które pochłaniają ten rodzaj hałasu, okazało się jednak, że wynalazek sprawdza się, kiedy prędkość pojazdów przekracza 50 km/h. A tymczasem w miastach wprowadzono ograniczenia prędkości ze względu na ryzyko wypadków.
Latem, gdy nie sposób wytrzymać przy otwartych oknach, hałas staje się szczególnie uciążliwy. Polska idzie jednak w sprawie hałasu pod prąd europejskim trendom. Tam intensywnie szuka się sposobów na wyciszenie się. Choć dźwięk na poziomie 30–40 dB już może dokuczyć człowiekowi, minister środowiska kilka miesięcy temu zliberalizował przepisy dotyczące hałasu – jego dopuszczalny dobowy poziom w dużych miastach to 70 dB. Czyli tyle, że człowiek po przespanej nocy i tak obudzi się zmęczony. Minister argumentował prosto: że rzeczywistość nie była w stanie sprostać wcześniej ustanowionym normom. A przy okazji będą oszczędności.
Nie trzeba już będzie stawiać tylu ekranów dźwiękochłonnych – co ma pozwolić zaoszczędzić nawet 1,8 mld zł. Jakkolwiek rozumieć słowo „zaoszczędzić”. – Instytucje europejskie proponują inną strategię – zauważa prof. Krystyna Pawlas z Instytutu Medycyny Pracy i Zdrowia Środowiskowego. – Zalecają, by regularnie liczyć, ilu obywateli żyje w rejonach, w których średni dobowy hałas przekracza 55 dB, i starać się ich chronić.