Iga Bomberka. Kto powiedział, że tylko miasto ma decydować o dystrybucji zieleni na wspólnych terenach? – pytają samozwańczy kreatorzy miejskiego krajobrazu. Zrzeszeni w strukturach (stołeczne Kwiatki Bratki, Kwiatuchi i kolektyw Siejewmieście, poznański Zieleniak, łódzki Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapeutyczny i inne) oraz ci, którzy w pojedynkę dopuszczają się aktów ogrodniczej samowolki. Wysadzenia nagietków na podwórku, zainstalowania siewki klonu na miejscu po ściętym drzewie. Albo – upchnięcia ogryzka po jabłku w ziemi.
– Tak naprawdę partyzantką ogrodniczą zajmuje się co druga z moich sąsiadek – mówi Marta Kwiatek, członkini żoliborskiego duetu Kwiatuchi, który od trzech lat, wspólnie z sąsiadami, obsadza bratkami i niezapominajkami zieloną przestrzeń w alei Wojska Polskiego.
Katalizatorem może być każdy zadzior w miejskim krajobrazie. Wydeptany trawnik. Nagi, zaśmiecony nasyp kolejowy. Ogołocona fasada zabytku zamkniętego na cztery spusty. Zwykły przechodzień tego nie zauważa, przechodzień z zadatkami na partyzanta zaczyna działać. Natychmiast. W mieście liczy się wszak każdy metr kwadratowy aktywnego chlorofilu.
Igę Kołodziej do działania pchnął widok osieroconych donic stojących na peronie PKP Ursus, z którym obcowała każdego dnia, jadąc do pracy. Akcja była szybka, przeprowadzona pod osłoną nocy, w rękawiczkach (ogrodniczych): kilkanaście osób wspólnie wypełniło donice keramzytem, ziemią i sadzonkami. Bratki, niezapominajki, begonie, pomidory, słoneczniki. Dwa gazony, których nie zdążyli ukwiecić, natychmiast sprzątnęła PKP – też pod osłoną nocy. Zostały po nich odciski na betonowej płaszczyźnie peronu.
Na wywrotowe działania na peronie poszło w sumie 400 l ziemi i blisko 200 sadzonek – wszystko sfinansowane z partyzanckiej kieszeni.