Społeczeństwo

Dzieci refundowane

Czy rządowy program in vitro jest skuteczny?

Jest refundacja, ale wciąż nie ma potrzebnego prawa. Jest refundacja, ale wciąż nie ma potrzebnego prawa. Mirosław Gryń / Polityka
Rządowy Program Leczenia Niepłodności już działa. Potwierdzono ciąże u 20 kobiet. Mówi się o nich „ciąże Tuska”. 15 tys. par czeka. Doczekają się?
Niepłodność to nie tylko medyczny problem, ale, jeszcze bardziej, coś jak ciągły głód dziecka. Boryka się z tym nawet półtora miliona par w Polsce.Mirosław Gryń/Polityka Niepłodność to nie tylko medyczny problem, ale, jeszcze bardziej, coś jak ciągły głód dziecka. Boryka się z tym nawet półtora miliona par w Polsce.
Niepłodność to nie tylko problem jednej osoby, tej dotkniętej chorobą. To często pogłębiający się konflikt między dwojgiem ludzi.Mirosław Gryń/Polityka Niepłodność to nie tylko problem jednej osoby, tej dotkniętej chorobą. To często pogłębiający się konflikt między dwojgiem ludzi.

Zrozumie tylko ten, kto nie może począć. Niepłodność to nie tylko medyczny problem, ale, jeszcze bardziej, coś jak ciągły głód dziecka. Boryka się z tym nawet półtora miliona par w Polsce.

Kinga i Moro również. Chociaż próbowali wszystkiego, łącznie z tym, co niemożliwe. Białystok, gdzie mieszkają, to kolebka polskiego in vitro, zajmuje się tym kilka klinik. Średni koszt procedury – 12 tys. zł. Moro, tylko po gimnazjum, ale zaradny, tu kupił taniej, tam sprzedał drożej – było na in vitro. Pierwsze podejście – nieudane. Podobnie jak drugie i trzecie.

Wśród starających się niemal nie ma par bez depresji, poczucia bezsilności, takich, co znalazły się na skraju rezygnacji, ale Kinga i Moro to Cyganie. U nich to była desperacja. To nie miał być handel, ale uczciwa wymiana – oni mieli Audi, a inna cygańska para – spodziewała się dziecka. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie podejrzenia personelu szpitala – jakaś uparcie odwiedzająca ciężarną para wydawała się bardziej podekscytowana porodem niż przyszła matka.

Potem Kinga i Moro, oskarżeni przed sądem o handel dziećmi, płakali, że nie wiedzieli o instytucji adopcji, bo nie znają zbyt dobrze polskiego prawa. Że przecież najważniejsze było dziecko. W marcu 2013 r. sąd w Białymstoku uznał czyn za naganny, ale zrozumiał głód dziecka. Wyrok – 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata. To była głośna sprawa (POLITYKA 24). Teraz właśnie zakwalifikowali się do programu rządowego.

Niemożność

Polski rząd też jakby wreszcie zrozumiał, co to jest głód dziecka. 1 lipca 2013 r. ruszył pierwszy rządowy „Program Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2013–2016”. W skrócie: refundacja in vitro. Zakwalifikowało się do niego już prawie 2,5 tys. par w całej Polsce. Prawie tysiąc już rozpoczęło leczenie. Potwierdzono 20 ciąż.

Minęły zaledwie dwa miesiące od rozpoczęcia programu, ale limity miejsc w 26 realizujących go klinikach szybko się zapełniają. Największe zainteresowanie – Warszawa, Katowice, Trójmiasto. W niektórych ośrodkach przyjęć na ten rok już nie ma, w klinice Artemida w Białymstoku skończyły się w ciągu trzech tygodni.

Pacjenci do ostatniej chwili nie wierzyli, że to się stanie. Dlatego dopytywali. W Gdańsku, w klinice Invicta, przez pierwsze dwa dni automatyczna sekretarka zarejestrowała ponad tysiąc nieodebranych połączeń. Wielu zjawiało się osobiście, niektórzy już w nocy, z plikiem dokumentów, żeby nie ryzykować powrotu bez zaklepania miejsca na liście oczekujących na zakwalifikowanie.

Do tej pory starający się o poczęcie byli przyzwyczajeni do prywatnej opieki zdrowotnej, która w całości obejmowała sektor wspomaganego rozrodu w Polsce. Właściwie już tylko prywatne kliniki zajmowały się in vitro; z publicznych jeszcze tylko cztery szpitale prowadziły takie procedury. Pacjenci musieli więc nagle przestawić się na zapisy według reguł państwowej służby zdrowia – kto pierwszy, ten lepszy. Poza tym – kryteria rządowego programu brzmiały: wiek kobiety nie może przekroczyć 40 lat (dla mężczyzn ograniczeń nie ma), a para (nie musi to być małżeństwo) powinna udokumentować co najmniej 12 miesięcy wcześniejszego, nieskutecznego leczenia niepłodności.

Program obejmuje refundacją trzy pełne cykle zapłodnienia in vitro, z tym że przy każdym można zapłodnić w sumie najwyżej sześć zarodków. Te niewykorzystane para może zamrozić, ale na własny koszt. Jednorazowo do zapłodnienia lekarz może użyć tylko jednego zarodka, w uzasadnionych przypadkach maksymalnie dwóch. Ma to zapobiec ciążom mnogim, które niosą ze sobą kilkukrotnie wyższe zagrożenie powikłaniami, takimi jak przedwczesny poród czy wady wrodzone.

Specjaliści są zgodni – to program bardzo potrzebny. Były co prawda inicjatywy lokalne, jak głośna refundacja in vitro w Częstochowie pod koniec 2012 r., ale zachowawcze kryteria nie przyciągnęły zbyt wielu chętnych: dofinansowanie w wysokości 3 tys. zł, tylko jedna próba, tylko dla małżeństw, mieszkańców Częstochowy. Choć rezultaty są – udział 28 par i troje narodzonych dzieci. Wzorem Częstochowy w tym roku podążył też Sosnowiec i Szczecin; to ostatnie miasto w końcu jednak się wycofało. Finansowanie in vitro przestało mieć priorytet, skoro istnieje program rządowy.

Niedostatek

Program działa, ale to nie znaczy, że in vitro przestało kosztować. Anna na udział w rządowym programie wydała dotychczas około 3 tys. zł. Tyle średnio trzeba mieć, żeby w ogóle w to wejść. Na dojazdy, pierwszą wizytę w prywatnej klinice (kolejne są już bezpłatne, w ramach programu), leki do stymulacji jajeczkowania (nie są finansowane w ramach programu), dodatkowe badania, na przykład genetyczne.

U Anny po siedmiu latach bezskutecznych starań było więc już jasne – tylko in vitro. Załatwiła sobie nawet kartę kredytową w banku, z dużym limitem, przekonana, że sama będzie musiała zapłacić za swój zabieg. Dostała się do programu. Mieszka w Warszawie, ale klinikę wybrała w Białymstoku. Z polecenia, jak wielu niepłodnych pacjentów. To grupa najbardziej migrująca, są w stanie przejechać nawet kilkaset kilometrów, byle tylko trafić do sprawdzonego ośrodka, doświadczonego lekarza. Refundowane in vitro to pierwsze podejście dla Anny, jest więc raczej wyjątkiem.

– Obserwujemy, że większość zgłaszających się obecnie do refundacji to nasi wieloletni pacjenci. Osoby, które próbowały już in vitro lub wstrzymywały się z rozpoczęciem leczenia, aż ruszy program – mówi dr Jan Domitrz z kliniki Artemida w Białymstoku. – Pojawia się pytanie, czy rzeczywiście w pierwszej kolejności skorzystają z niego najbardziej potrzebujący, którzy do tej pory nie mogli sobie na leczenie pozwolić? Te około 3 tys. zł to około jedna czwarta ogólnych kosztów procedury in vitro realizowanej bez refundacji w prywatnych klinikach. Duża ulga. Ale dla wielu to na pewno bariera wciąż nie do pokonania.

Koszty to jednak nie tylko problem pacjentów, ale również Ministerstwa Zdrowia. Na trzy lata realizacji ogólnopolskiego programu udało się wykroić z budżetu prawie 250 mln zł. To pieniądze na kontrakty z klinikami, rozliczane według wykonanych procedur; liczba par, które w danym roku skorzystają z programu, jest więc czysto szacunkowa. Ministerstwo zakłada, że w 2013 r. to będzie około 2 tys. prób zapłodnienia, w 2014 r. – około 5,5 tys.; od 2015 do połowy 2016 r. – 7,5 tys. Razem około 15 tys. par. – Mniej więcej tyle par w Polsce dostaje co roku skierowanie do in vitro i chce to leczenie podjąć. W ciągu trzech lat programu zaspokoimy więc tak naprawdę średnie zapotrzebowanie roczne – podsumowuje dr Jan Domitrz.

Niedopatrzenia

Tymczasem zapotrzebowanie na in vitro, chęć leczenia wśród pacjentów i możliwości samej metody od wielu lat nieustannie rosną. – Nikt tak naprawdę nie wie, ile klinik i z jaką skutecznością wykonuje in vitro w naszym kraju. Jakiś czas temu zwróciło się do nas Polskie Towarzystwo Ginekologiczne z pytaniem, ile właściwie ośrodków leczenia niepłodności mamy w swojej bazie. Po zsumowaniu naszych i ich informacji okazało się, że jest ich około 50. Pytanie jednak, co się w nich rzeczywiście dzieje? – mówi Anna Krawczak, przewodnicząca Stowarzyszenia Nasz Bocian, od ponad 10 lat zajmującego się problemem leczenia niepłodności w Polsce.

A doniesienia przez ostatnie lata bywały porażające. Usunięcie ciąży z powodu pomylonych wyników testów genetycznych. Przerwanie wieloletniego leczenia i usunięcie macicy, bo w porę nie zauważono rozwijającego się nowotworu. Skomplikowane i zakończone niepełnosprawnością dzieci ciąże mnogie, bo rodzice marzyli o wieloraczkach.

Przez wiele lat polskie kliniki nie były zobowiązane do raportowania wyników swojej działalności. Nieliczne wysyłały sprawozdania do European Society of Human Reproduction and Embriology. Nikogo to jednak specjalnie nie interesowało. Stąd również nachalny marketing i „upiększanie danych”. Reklamowanie przez niektóre placówki skuteczności in vitro na poziomie 60 proc., podczas gdy najbardziej optymistyczne wyniki w kraju i za granicą sięgają obecnie najwyżej 40 proc. To rozbudzało w ludziach nadzieję, chęć podjęcia leczenia. I często prowadziło do rozczarowań.

– Bardzo łatwo uzyskać takie spektakularne rezultaty. Wystarczy w statystykach brać pod uwagę tylko kobiety do 35 roku życia albo podawać jedynie wynik testu krwi beta hcg, pierwszego objawu zajścia w ciążę. To, że potem ciąża mogła być poroniona, nie miało już znaczenia. Nic dziwnego, że teraz, gdy trwał konkurs na realizatorów rządowego programu, część placówek w ogóle nie zgłosiła swojej oferty. Wiedziały, że i tak nie będą w stanie spełnić wymaganych standardów – mówi Anna Krawczak.

Obecne regulacje prawne dają nadzieję, że sytuacja wreszcie się poprawi. W ramach rządowego programu powstaje Rejestr Medycznie Wspomaganej Niepłodności. Znajdą się w nim podstawowe informacje o parze przystępującej do in vitro (PESEL, płeć, data urodzenia, przyczyna niepłodności, wykonane badania), ciąży (dane o zarodkach, przebieg ciąży, powikłania w trakcie leczenia) oraz o narodzonym dziecku (data urodzenia, płeć, stan zdrowia).

Część moich pacjentów była oburzona, gdy się dowiedziała, że będą musieli przekazywać swoje dane. Niektórzy nawet z tego powodu zrezygnowali. Nie biorą jednak pod uwagę, że dzięki takiej bazie wreszcie będziemy mogli się dowiedzieć, jak przebiega leczenie metodą in vitro w Polsce i z jakimi konsekwencjami może się wiązać – tłumaczy dr Jan Domitrz. Inną korzyścią może być też fakt, że w rozmowach o in vitro wreszcie będzie można wyjść poza mity, uprzedzenia czy beztroskie stwierdzenia o dzieciach frankensteinach, a zamiast tego skupić się na poważnej, merytorycznej debacie.

Niedomówienia

Bo takiego właśnie podejścia do problemu pary zmagające się z niepłodnością najbardziej potrzebują. Tak samo jak wsparcia ze strony otoczenia. Na co dzień wciąż bardziej mogą liczyć na szorstką obojętność niż wyrozumiałość. Chociażby w służbie zdrowia. Pacjentka słyszy od recepcjonistki: „Doktor powiedział, że ma pani czekać na miesiączkę, a potem zobaczymy, co dalej”. Albo od lekarza: „Czemu pani ma tak fatalne komórki jajowe, jak to możliwe?”. W pracy obawa przed przyznawaniem się do leczenia, braniem zwolnień. A nuż pracodawca będzie miał pretekst? Brak pracy i pieniędzy to koniec leczenia. Pary z powodu decyzji o in vitro przeprowadzają się ze wsi do miasta, bo nie wiadomo, co ludzie powiedzą. Albo z mniejszych miast do większych, żeby nie spotkać nikogo w poczekalni u lekarza.

Takie między innymi przykłady podaje psychoterapeutka Bogda Pawelec. Od 15 lat pomaga pacjentom zmagającym się z niepłodnością. Do jej gabinetu na terapię trafia rocznie kilkaset osób. – Wciąż jeszcze nie dociera do nas w pełni, że niepłodność to poważna, wieloletnia choroba, której podporządkowuje się całe życie. Państwowa refundacja to dla wielu z tych osób pierwszy od wielu lat sygnał – chcemy wam pomóc – mówi Bogda Pawelec.

To dużo, choć wciąż za mało. Rządowy program nie uwzględnia w ramach refundacji pomocy psychoterapeuty, a taka na pewnym etapie często jest niezbędna. – Nie jest to standardowa usługa nawet w dobrej jakości prywatnych klinikach leczenia niepłodności. Placówek, które na stałe mają w zespole psychologa lub psychoterapeutę, jest w Polsce zaledwie kilka – przyznaje Anna Krawczak ze Stowarzyszenia Nasz Bocian.

Niepłodność to nie tylko problem jednej osoby, tej dotkniętej chorobą. To często pogłębiający się konflikt między dwojgiem ludzi. – Wystarczy zaledwie rok nieudanych starań o dziecko, żeby w związku pojawiły się napięcia, wzajemne obwinianie, pretensje – mówi Bogda Pawelec. – Utrzymują się wciąż stereotypy związane z płcią. Kobieta jest emocjonalna i potrzebuje rozmowy, mężczyzna zamyka się w sobie i nie wypada mu okazać słabości, szczególnie przy tak delikatnym problemie. Powinien zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić potomka. Co jednak w sytuacji, kiedy nie może?

Stowarzyszenie Nasz Bocian od 2010 r. prowadzi linię pomocy Pacjent dla pacjenta – telefonicznie, mailowo lub za pomocą Gadu-Gadu byli pacjenci udzielają obecnym porad na temat leczenia niepłodności. Wśród setek e-maili i telefonów zaledwie kilka jest od mężczyzn. O wspólnym problemie kobiety wciąż częściej mówią same.

Niemoc

I to jest właśnie najważniejszy skutek uboczny upolitycznienia tematu: zniknął normalny język, którym można o nim mówić. Pojawił się w to miejsce język klinik, które in vitro zachwalają na swoich stronach jak zagraniczne wycieczki.

Opcja all inclusive, optiumegg sharing – unikalna (cenowo) oferta dla kobiet, które zdecydują się podzielić swoim darem życia. I język debaty publicznej: krzyczące embriony, życie nienarodzone, bruzda po in vitro. Ci, którzy zmagają się z niepłodnością, próbują oswoić problem za pomocą zdrobnień. W Internecie, gdzie można pozostać anonimowym, rozpisują się o mrożaczkach, maluchach na zimowisku, owulkach itd. Ale pod nazwiskiem nikt już niczego nie powie. A jeśli anonimowo, to tak, żeby nikt przypadkiem nie słyszał. Nawet partner, który mógłby mieć pretensje, że się stygmatyzuje ich przyszłe potencjalne dziecko, nim się jeszcze poczęło.

Małgorzata o swoich staraniach opowie jedynie w trakcie spaceru z psem. Woli wyjść z domu, żeby nie przy mężu. Tym bardziej że mąż cierpi na całkowity brak plemników w spermie. Brak mężczyzny w mężczyźnie. O tym też się w domu nie rozmawia. Przed rodziną Małgorzata milcząco bierze winę na siebie, że to wszystko przez jej niedrożne jajowody. Ale rzecz jasna próbują.

Co też w końcu jest prawdą. Są po dwóch nieudanych próbach in vitro, ostatnia była dwa lata temu. Potem osłabły rezerwy finansowe, osłabła też nadzieja. Ten ostatni raz miał być z programu rządowego. Nie zakwalifikowali się, program uniemożliwia udział parom, gdy nie ma możliwości pobrania komórek rozrodczych od jednego z partnerów.

Dla rządu to było najwyraźniej o krok za dużo – nie dość, że in vitro, to jeszcze z innym ojcem genetycznym z banku spermy. Chodzi o brak pełnych regulacji prawnych dotyczących oddawania, pobierania, testowania, przetwarzania, konserwowania, przechowywania i dystrybucji tkanek i komórek ludzkich. Jest refundacja, ale wciąż nie ma potrzebnego prawa.

Ostatnie zapisy w tej kwestii pojawiły się w ustawie transplantacyjnej w 2005 r., wyłączyła ona jednak ze swojego zakresu komórki rozrodcze, bo posłowie nie mogli się dogadać. Mimo dyrektyw Parlamentu Europejskiego, które zobowiązywały nas do uregulowania tych kwestii do maja 2012 r., nic w sprawie nie zrobiono. Banki dawców spermy i komórek jajowych wciąż nie są w pełni monitorowane, nie ma rejestru dawców i dawczyń, nie ma jednolitej kontroli nad ich badaniami. Ten temat też nie zniknie.

Polityka 36.2013 (2923) z dnia 03.09.2013; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Dzieci refundowane"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną