Po 1945 r. wszyscy wrocławianie byli skądś. Ale nieprawda, jak głosiła legenda, że większość przyjechała ze Lwowa. Wśród osadników Kresowiacy stanowili niespełna 20 proc., a mieszkańcy Lwowa nie więcej niż 8–10 proc., ale należeli do elity i to oni kształtowali oblicze miasta. Większość nowych mieszkańców Wrocławia, zwabiona propagandą o majątkach pozostawionych przez wysiedlanych Niemców, przyjechała spod Kielc, z Rzeszowszczyzny i Wielkopolski. Przyjechali za chlebem, na ziemię – jak głosiła peerelowska propaganda – mlekiem i miodem płynącą.
Pokolenie ludzi, którzy zdobywali Wrocław, musiało oswoić domy o obcej architekturze, dominujące w Breslau publiczne gmachy z czerwonej cegły, krany w łazienkach z napisami „kalt” i „warm” oraz kościoły, w których mieszkał niemiecki Bóg. Zamieszkali w mieście, które niby istniało, ale trzeba było stworzyć je na nowo. A żeby stworzyć, należało uwolnić się od przeszłości. Dlatego niszczono zabytki podejrzewane o „niemieckość”, skuwano niemieckie napisy, likwidowano cmentarze, palono niemieckie książki.
– Na początku nazwanie siebie wrocławianinem było aktem woli. Ludzie, którzy tu przybywali, bycia „z Wrocławia” musieli się dopiero nauczyć – mówi prof. Elżbieta Dzikowska, germanistka, badaczka wrocławskiej tożsamości lokalnej. – Pisarka Anna Kowalska zanotowała „Ludzie są, ale nie ma społeczeństwa”. Owszem, była w tych pierwszych wrocławianach naturalna potrzeba zakorzenienia się, ale z drugiej strony wszystko wokół był obce, a w dodatku niemieckie.