O 44-letnim reżyserze samouku przypomniano sobie w grudniu ubiegłego roku na gali Europejskich Nagród Filmowych. Dostał wtedy nagrodę za reżyserię. Wizjonerski dramat Sorrentino „Wielkie piękno” nieoczekiwanie zdobył też tytuł najlepszego filmu Starego Kontynentu. W połowie stycznia małomówny Włoch odebrał Złoty Glob oraz nominację do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Został okrzyknięty liderem nowego kina włoskiego.
Sorrentino jest indywidualistą. Ma niezwykły dar opowiadania w sposób lekki, półżartobliwy o sprawach wagi ciężkiej. W karykaturalnym opisie jakiegoś wycinka rzeczywistości stara się zawsze uchwycić uniwersalne mechanizmy funkcjonowania zwariowanego, chaotycznego świata, w którym wyższe wartości uległy zdegradowaniu i wyjałowieniu. Na co dzień skromny, trzymający się na uboczu, tworzy kino wybitnie autorskie, pozagatunkowe. Lubi ukazywać rzeczywistość w krzywym zwierciadle, przerabia ją tak, by wyglądała na halucynację pełną paradoksalnych sytuacji i złośliwych powtórzeń losu. W jego filmach znajdziemy mieszankę poezji, transowej muzyki, snów, dziwnych postaci, jakby żywcem przeniesionych z kultowych filmów braci Coen albo Davida Lyncha. Sorrentino nie założył żadnej grupy twórczej, nie skupia wokół siebie rówieśników. Nie stał się przywódcą duchowym pokolenia, jak starszy od niego o 17 lat Nanni Moretti. Najlepiej pasuje do niego określenie samotnik, piewca alienacji.
Sacrum i profanum
„Wielkie piękno”, szósty w dorobku pełnometrażowy film Sorrentino, który właśnie wchodzi do polskich kin, to zrealizowana z niezwykłą precyzją i dyscypliną barokowa satyra na hipokryzję elit.