Większość rodziców pragnie, by ich potomstwo nie miało gorzej niż oni sami. I jeśli nie poprawiło, to przynajmniej odziedziczyło po nich pozycję w ludzkim stadzie.
Pokusa, by ten ewolucyjny banał interpretować wprost, jest ogromna, zwłaszcza gdy potrzeba argumentów w walce politycznej. Historia ludzkości naznaczona jest eksplozjami nienawiści wobec wroga z racji pochodzenia. Etnicznego, rasowego, klasowego. Albo i „resortowego” – jak ostatnio w Polsce.
Jeśli wybierzesz 10 osób, udowodnisz każdą z góry założoną tezę, jeśli zaś 10 tys., przestaje to być takie proste – powiada prof. Włodzimierz Oniszczenko, psycholog, uprawiający (istniejącą od 150 lat) subdyscyplinę – genetykę zachowania. Nie byłoby jej pewnie w naukowym menu, gdyby nie mocne dowody na to, jak jednak wiele – w sensie biologicznym i psychologicznym – dziedziczymy. Ale też jak skomplikowana działa tu mechanika. Zwłaszcza już w takim kraju jak Polska, gdzie w ostatnim stuleciu dwukrotnie zburzono hierarchię społeczną. Raz – gdy dokonał tego komunizm, drugi – gdy ruszyliśmy z transformacją z realnego socjalizmu do kapitalizmu. A na to wszystko nałożyły się potężne zmiany demograficzne i obyczajowe, reorganizujące rodzinę w całym świecie zachodnim.
Co zatem tak naprawdę współcześnie żyjący Polacy odziedziczyli po przodkach? Co jesteśmy w stanie przekazać naszym dzieciom?
GENETYKA: niepewny potencjał
Myliłby się każdy, kto oczekiwałby od współczesnej genetyki, że oceni, na ile inteligencja, charakter, przekonania człowieka wynikają z genów, na ile z wychowania i doświadczeń.
Prof. Oniszczenko, współautor rozległych badań polsko-niemieckich, w których poddano analizie aż 27 tzw. psychologicznych charakterystyk, sam jest zdumiony, w jak dużym stopniu dziedzictwo genetyczne jest odpowiedzialne za różnice między ludźmi. Geny w co najmniej 50 proc. decydują o poziomie inteligencji. Uwarunkowania genetyczne wyjaśniają też w 30–50 proc. różnice między ludźmi, jeśli chodzi o asertywność, reaktywność emocjonalną, neurotyczność czy towarzyskość. Te akurat właściwości i na intuicję wydają się „wrodzone” – ujawniają się one już do drugiego roku życia. Ale weźmy kolejne cechy, które kształtują się w wyniku procesów poznawczych, np. sumienność czy nieśmiałość – tu też „odziedziczalność” sięga 30–50 proc. Za zróżnicowanie postaw religijnych, zdaniem genetyki zachowań, geny odpowiadają w 40 proc. Nawet za stosunek do zapinania pasów bezpieczeństwa czy zamiłowanie do jazzu czynnik biologiczny okazał się odpowiedzialny w 6 proc.!
Wszystko to nie zmienia faktu, że w kształtowaniu się ludzkich charakterów i postaw dominującą rolę pełni niedzielone z nikim doświadczenie. Choć więc z własnym bratem dzielimy wiele genów, byliśmy podobnie wychowywani i podobnie ułożyło nam się życie, to już tylko kolejność przyjścia na świat czy choroba w jakimś okresie życia kompletnie mogła odmienić dziedzictwo każdego z nas, wpłynąć na takie fundamenty osobowości, jak towarzyskość czy reaktywność emocjonalna. Sprawić, że człowiek sam czuje, iż nie jest już, jaki był.
Dopóki życie nie zmusza, wyjaśnia prof. Oniszczenko, wiele cech pozostaje na „wrodzonym” poziomie. Albo też przeciwnie – czasem życie, np. współczesna kultura korporacyjna, zmusza nas do manifestowania pożądanych cech, których tak naprawdę nie mamy. Występujemy w ekstrawertycznych i energetycznych maskach, za którymi kryje się kompletnie inna tożsamość, z czasem nierozpoznawalna już nawet dla nas samych.
Jest jeszcze jedno ogromnie interesujące pytanie: na ile dziedzictwo psychiczne (inteligencja i charakter) wpływa na poglądy polityczne? Za jednego z klasyków uchodzi w tej materii Hans Jürgen Eysenck, który skłonność do radykalizmu, prawicowego bądź lewicowego, a z drugiej strony liberalizmu, próbował pożenić z introwersją i ekstrawersją, z koncepcją osobowości twardej i miękkiej.
Dowodów na to, że zwolenników kary śmierci, przeciwników aborcji i wolności obyczajowej cechuje twarda, autorytarna konstrukcja osobowości, znaleźlibyśmy i dziś w Polsce co nie miara. Ale mogłoby się to zmienić w takie samo poszukiwanie przykładów „pod tezę” jak tropienie „resortowych dzieci”.
W sensie psychologicznym dziedziczymy jednocześnie sporo i nic, bo wiele z naszych potencjałów może zostać zmarnowanych, a niedostatków nadrobionych.
PSYCHOLOGIA: zagadki dobrego wychowania
I tu jest pole rodzicielskiego działania: wychowanie. Ale tak naprawdę człowiek ładuje ekwipunek swojemu dziecku głównie w pierwszym niemowlęcym okresie życia. To wtedy kształtują się tzw. style przywiązania, czyli schematy, wedle których dorosły buduje sobie relacje z innymi ludźmi.
Styl bezpieczny, gdy dziecko ma do czynienia z troskliwą, dostępną matką, sprawia, że łatwiej idzie mu w związku, obdarza innych zaufaniem. Podobnie rzecz się ma z tzw. nadzieją podstawową – generalnym postrzeganiem świata jako miejsca przychylnego bądź wrogiego, gdzie moje życie ma sens bądź nie; ona też kształtuje się w niemowlęctwie.
Ogromne znaczenie psycholodzy rozwojowi przywiązują dziś do tzw. miłości bezwarunkowej, czyli obdarzania dzieci takim uczuciem, które nie jest uzależnione od jego sukcesów. Oczekują jednocześnie, by znaleźć balans między wymaganiami a akceptacją, między autorytarnym sprawowaniem kontroli a permisywizmem. A przede wszystkim wychowywać nie gadaniem, lecz własnym przykładem.
W Polsce niesłychanie mocno trzyma się aż nadto dziedziczny styl wychowawczy: choć od 2010 r. obowiązuje ustawowy zakaz bicia dzieci, to – jak wynika z badań Rzecznika Praw Dziecka w 2013 r. – 60 proc. Polaków wciąż akceptuje klapsa, a 38 proc. regularne lanie jako skuteczne. Niemniej, wiedza psychologiczna z pokolenia na pokolenie przyrasta. Z badań prof. Tomasza Szlendaka czy prof. Hanny Palskiej wynika, że mocno się to wiąże z zamożnością i zawodem rodziców.
Ci, których zalicza się dziś do klasy średniej i swoje dzieciństwo przedstawiają w cukierkowych barwach, deklarują światłe metody wobec swoich dzieci. Życie – naznaczone ustawicznym brakiem czasu – je weryfikuje. Toteż w Polsce (jak na całym Zachodzie, a zwłaszcza w USA) dzieci z warstw zamożniejszych są dziś, by użyć terminu amerykańskiej badaczki Annette Lareau, nadubezpieczone. Czas mają ściśle reglamentowany i napięty. Nawet w tym teoretycznie wolnym są wożone na zajęcia (od dwóch do pięciu zajęć dodatkowych w ciągu tygodnia), a ich zabawa z rówieśnikami jest zorganizowana i nadzorowana przez rodziców. I choć emocjonalnie dorośli angażują się we wszelkie popisy i sukcesy dzieci, to w istocie rzeczy wpadają w pułapkę: stają się ich na wpół służącymi (zwłaszcza matki), na wpół treserami.
To nadubezpieczeniowe szaleństwo w Polsce ma szczególne rozmiary, a dyktowane jest pewnie kruchością tzw. klasy średniej, jej niepewnością siebie, niepewnym kapitałem kulturowym.
SOCJOLOGIA: kultura życia i bycia
Socjologom właśnie kapitał kulturowy jawi się jako fundamentalny zasób, który dziedziczymy i jesteśmy w stanie przekazać dalej. Pojęcie wprowadził francuski socjolog Pierre Bourdieu, twierdząc, że w rodzinach odbywa się przekaz charakterystycznego dla danej klasy społecznej sposobu myślenia i życia. Kapitał kulturowy przybiera formę ucieleśnioną (np. kompetencje językowe, kindersztuba, gust), zinstytucjonalizowaną (np. dyplom wyższej uczelni) i uprzedmiotowioną (np. książki, obrazy, antyki). Zdaniem Bourdieu przynależność do określonej klasy przejawia się nawet w automatycznych gestach, jak charakterystyczne ruchy rąk, sposoby chodzenia, wysiąkania nosa, układania warg przy jedzeniu lub mówieniu.
Jak to wszystko ma się do polskiej rzeczywistości? Przez powojenne dziesięciolecia świadomym depozytariuszem kapitału kulturowego – wobec wytępienia klas wyższych – starała się być inteligencja, a głównym jego pasem transmisyjnym – wykształcenie. (Wbrew tzw. punktom za robotnicze i chłopskie pochodzenie na studia szły głównie dzieci inteligenckie).
Dziś kwestionuje się już istnienie tej kategorii społecznej (która zlała się z tzw. klasą średnią), a aspiracje edukacyjne rozprzestrzeniły się na niemal całe społeczeństwo.
Wedle badania CBOS „Wykształcenie ma znaczenie?” z 2013 r. 85 proc. Polaków chciałoby, aby ich córka miała wyższe wykształcenie, a 81 proc. chciałoby tego samego dla swojego syna.
Nie sposób jednakowoż nie zauważyć tu pewnego wahnięcia, które badacze z CBOS tak komentują: Mimo że w dalszym ciągu większość respondentów uważa, iż ludziom wykształconym łatwiej jest zrobić karierę (80 proc.), uniknąć biedy, zubożenia oraz bezrobocia (ok. 60 proc.), obecnie opinie takie wyrażane są rzadziej niż 11 lat temu (nawet o 23 pkt proc.).
Z innych z kolei badań CBOS („Studia wyższe – dla kogo, po co i z jakim skutkiem”, 2013 r.) wynika, że już 57 proc. Polaków uważa, iż dyplom wyższej uczelni ma małą wartość na rynku pracy. Tak mówią, co ciekawe, zwłaszcza absolwenci uczelni, osoby pełniące funkcje kierownicze, prowadzące własną działalność gospodarczą oraz sami uczniowie i studenci. Co nie znaczy, że się nie kształcą czy też nie kształcą dzieci – traktują kilkanaście lat edukacji jako oczywisty etap życia, bez nadziei na szczególny awans.
Ten sceptycyzm jest udziałem całego świata zachodniego. Pojawiają się głosy, że nadchodzi zmierzch epoki klasy średniej, do której dzięki własnemu wysiłkowi można było stosunkowo łatwo się dostać. Wzrasta popyt na pracę wymagającą wysublimowanych kompetencji i kreatywności oraz na tę najprostszą, np. opiekę nad starcami. Świat, zdaniem niektórych analityków, będzie zmierzał raczej ku coraz głębszemu rozwarstwieniu materialnemu i klasowemu niż ku demokratyzacji dochodów i stylu życia. Byłoby to smutne dla Polski, gdyż tak naprawdę nie zdążyliśmy tej mitycznej klasy średniej jeszcze wybudować, a przynajmniej nie tak liczebnej jak w Europie Zachodniej. W Holandii np. należy do niej 59 proc. społeczeństwa, w Szwajcarii – 51 proc., w Polsce – 32 proc.
Szansę na awans (czyli tzw. społeczną mobilność) na przestrzeni 50 lat zbadano w 42 krajach świata („The B.E. Journal of Economic Analysis&Policy”), sprawdzając, na ile dzieci powielają poziom wykształcenia rodziców. Najwyraźniej to zjawisko widać w Ameryce Łacińskiej, najsłabiej w krajach nordyckich (Dania, Finlandia, Norwegia, Szwecja). Polska plasuje się pośrodku stawki – na 19 miejscu.
Prof. Henryk Domański, precyzyjnie od lat badający to zjawisko, na razie konkluduje, że „zmiany systemu społeczno-politycznego nie wykreowały ani większej otwartości, ani zaostrzenia się barier klasowych”.
Jak my sami ten awans oceniamy? Według CBOS („Postrzeganie własnego miejsca w strukturze społecznej”, 2013 r.) 57 proc. Polaków uważa, że zajmuje wyższą pozycję niż ich dziadkowie, 18 proc. – taką samą, a 11 proc. – niższą. Mniej optymistycznie wypada porównanie z własnymi rodzicami. 42 proc. badanych ma poczucie awansu względem rodziców, 40 proc., że ich pozycję powieliło, 16 proc. odczuwa degradację.
Z Generalnego Sondażu Społecznego wynika, że utknęli w miejscu głównie robotnicy rolni (56 proc. z nich miało ojców również robotników rolnych) i właściciele gospodarstw (48 proc. ich ojców robiło to samo). Do klasy średniej awansowały głównie dzieci inteligencji oraz specjalistów średniego szczebla, właścicieli firm, fizycznych pracowników nadzoru, pracowników umysłowych.
EKONOMIA: posag z dyplomów
Weźmy w końcu zasoby materialne: co dostaliśmy, co przekażemy dalej? Ilu Polaków doszło w wyniku transformacji do prawdziwego majątku, takiego na pokolenia? 10 tys. osób – na tyle oblicza się grupę tych, którzy przejęli, wykupili, odziedziczyli fabryki, dobra ziemskie, pałace. 400 tys. dorobiło się na sprzedaży ziemi. Ci będą mieli co zapisać w spadkach. Reszta – mocno wątpliwe.
Dr Piotr Szukalski, socjolog i demograf, badacz transferu międzypokoleniowego, uważa, że we współczesnych społeczeństwach generalnie spada znaczenie spuścizny materialnej: posagów, spadków, warsztatów pracy. Choćby dlatego, że żyjemy coraz dłużej, więc coraz więcej wypracowanych zasobów człowiek niejako zużywa na siebie. W Polsce takich badań nie prowadzono, ale np. we Francji czy Wielkiej Brytanii, krajach dużo zasobniejszych, średni wiek dziedziczenia przesunął się w okolice pięćdziesiątki, kiedy ludzie zwykle już okrzepli na własnym. Więc spadki rozmienia się, poprawia warunki życiowe, daje coś też własnym dzieciom.
W Polsce pomoc finansowa i mieszkaniowa dla dorosłych dzieci ciągle jest silna (np. mieszkania po dziadkach dość powszechnie otrzymują wnuki). Ale powoli wychodzimy też z rodzinnej autarkii, kiedy to pod jednym dachem się żyło, jadało, a dziećmi opiekowały się babcie. Zdecydowanie więcej dają rodzice dzieciom niż odwrotnie, lecz wydłużenie czasu życia, a zwłaszcza sędziwej starości, powoli zmienia te relacje.
To, na co dziś młodzi mogą liczyć, to przede wszystkim edukacja, cokolwiek byśmy myśleli o jej skuteczności. Rodzice, finansując coraz dłuższy okres gniazdowania dzieci, wypłacają im niejako kredyt, za który mają się urządzić w życiu i – być może – przygotować na wsparcie rodziców w przyszłości.
Niestety, nękające dziś Polskę ekonomiczne zjawisko dziedziczenia biedy ma również wymiar intelektualny. Nie tylko dlatego, że biedni rodzice nie mają „zdolności kredytowych” na edukację. Badacze z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w książce „Agresja, socjalizacja, edukacja” (2012 r.) omawiają wyniki badania „Warsaw Studies”, prowadzonego jeszcze w latach 70. wśród ówczesnych warszawskich trzynastolatków, powtórzone, gdy byli już osobami dorosłymi. Próbowano odpowiedzieć na pytanie, jak silnie status społeczno-ekonomiczny determinuje rozwój intelektualny? Oraz co ewentualnie można zrobić, by go podnieść? Związek między położeniem rodziny a poziomem inteligencji (mierzonym za pomocą skali Wechslera) okazał się stosunkowo wysoki. Zaś jedynym na to remedium – jak twierdzą badacze – jest podmiotowe podejście rodziców do dziecka: „dawanie mu rozsądnej swobody, intelektualna stymulacja oraz towarzyszenie mu w jego decyzjach”. Tak wychowywani ludzie – mimo słabego punktu startu – są bardziej pewni siebie, więc mają przynajmniej większą potrzebę zmian.
ŻYCIE: co dajemy, co wezmą
Skomplikowany splot zależności między dziedzictwem genetycznym, kulturowym i materialnym w Polsce ostatnich lat jeszcze się zapętlił. Szkolnictwo (zwłaszcza wyższe) niebezpiecznie rozwarstwiło się na to bezpłatne dla wyżej sytuowanych (i materialnie, i kulturowo) oraz płatne dla dzieci z niższych pięter. Ale też rodzice z owego zaczątku klasy średniej nieco się pogubili. Zapracowani, skupieni na podkreślaniu zewnętrznych znamion z trudem wywalczonego statusu, swoje własne dzieci często potraktowali zbyt zadaniowo, zbyt inwestycyjnie.
Kto z nich wyrasta? Czy spełnią – jako się rzekło – naturalne oczekiwanie rodziców, że powtórzą ich sukces albo wespną się wyżej? Według „New York Timesa” 80 proc. Amerykanów wciąż wierzy w american dream, tymczasem dziecko z warstwy o najniższych dochodach ma tam 1 proc. szans, aby znaleźć się wśród 5 proc. najbogatszych. Jak wyglądają szanse na spełnienie polskiego snu?
Dziś z tych urodzonych po transformacji i wychowanych w rywalizacyjnym świecie „elitarnych” szkół i zajęć dodatkowych wykluwa się, jak obserwują badacze, nowa wielkomiejska klasa średnia – pragmatyczna. Bez inteligenckiego poczucia misji, ale też syta i dość z siebie zadowolona.
Jednak historia uczy, że z nadubezpieczonych wyrastają też burzyciele rodzicielskich porządków. By nie sięgać zbyt głęboko w przeszłość – tak było z pokoleniem ’68 na Zachodzie i u nas. Dzieci z tzw. dobrych domów (w pierwszym wypadku były to domy mieszczańskie, burżuazyjne, a w drugim komunistyczno-elitarne) wyniosły z nich bowiem kompletnie co innego, niż ich rodzicom mogło się wydawać cenne.
Jaki użytek zrobią dzieci dzisiejszych korporodziców (jak ich niekiedy same nazywają) z dziedziczonej inteligencji, z nabytych umiejętności, odbytych studiów, podmiotowego wychowania? Czy będą chciały powielić czy raczej odrzucić sposób życia i system wartości rodziców? Dopiero teraz wchodzi w dorosłość pierwsze pokolenie urodzone w wolnej Polsce. Nawet dla rodziców – zagadkowe.
Paweł Łoziński, dokumentalista (na zdjęciu po prawej) o ojcu Marcelu Łozińskim, dokumentaliście, i bracie Mikołaju, pisarzu: Po ojcu mam pewne zdolności manualne, przykręcę śrubkę i tak dalej. Pewnych cech strasznie nie lubię w rodzicach, więc u siebie też za nimi nie przepadam. Wiem, że jak je polubię u siebie, to je zaakceptuję u taty i mamy. Za to Mikołaj ma po ojcu zdolność koncentracji, precyzję myślenia i wyobraźnię.
(Ze wspólnego wywiadu w wydawnictwie specjalnym POLITYKI „Sztuka Życia”)
Agnieszka Gołas-Ners, pisarka, refleksoterapeutka, córka aktora Wiesława Gołasa, autorka biografii ojca „Życie na Gołasa” oraz serii rozmów z dziećmi znanych osób „Mniej znane nazwisko pożyczę na chwilę”: Obserwuję u siebie rozsypane fragmenty matki i ojca: rysy ich charakterów, skłonności, zdolności i ich brak. Gesty, reakcje, tembr głosu i sposób chodzenia rodziców. Kciuki mam ojca, a stopy matki. Wychowanie i wpajane mi od najmłodszych lat zasady oraz wzorce zachowań uważam za część dziedzictwa. Podobnie jak genów, zasad tych nie sposób się pozbyć, bo chociaż poglądy z biegiem lat zmieniamy, fundament pozostaje ten sam.
Grażyna Torbicka, dziennikarka i prezenterka TV, o matce Krystynie Losce, prezenterce TV, i ojcu Henryku Losce, działaczu sportowym: Rodzice wyposażyli mnie w optymizm: nie ma co biadolić nad rozlanym mlekiem, tylko działać pozytywnie i nie popełniać tego samego błędu dwa razy. Odziedziczyłam poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka, za wykonywaną pracę, łatwość nawiązywania kontaktów oraz – bardzo ważną cechę – umiejętność cieszenia się każdą chwilą. I jeszcze łatwość w uprawianiu różnych sportów, choć i szybkie zniechęcenie, jeśli coś mi nie wychodzi. Czy to wynika z genów, czy z atmosfery domu rodzinnego – pozostawiam naukowcom.