Mówi o nich: mrożaki. A. ma ich jeszcze dziesięć. Może to było za dużo? Mrozili jeszcze w czasach, gdy możliwie największą liczbę zarodków zapłodnionych uważano za sukces. A., matka jednego dziecka, czeka. Przecież dziesięciu nie urodzi. Prawdę mówiąc, nie urodzi nawet jednego więcej, nie stać jej, zmieniło się w życiu.
B. ma jeszcze cztery mrożaki oraz córkę już w przedszkolu i syna, który począł się bez pomocy medycyny. No i dwa cesarskie cięcia na koncie. Trzecie niesie ze sobą pewne ryzyko. Ciąża mnoga niesie jeszcze większe. Więc też nie wie, co z tymi czterema.
– Zadziwia mnie łatwość, z jaką się mówi o adopcji zarodków – niepokoi się Joanna Mazurkiewicz-Kulka, wdowa po senatorze PiS Andrzeju Mazurkiewiczu, matka trójki z in vitro. – Przecież z tych zarodków mogą urodzić się dzieci, czyli rodzeństwo moich dzieci. Czy mam prawo ukryć to przed nimi?
Sama jest w podobnej sytuacji. Dwóch pierwszych synów urodziło się Mazurkiewiczom dzięki pomocy kliniki. Na początku marca 2008 r. mieli ponownie poddać się zapłodnieniu, wykorzystując zamrożony zarodek, ale lekarz powiedział, że należy poczekać. 21 marca Andrzej Mazurkiewicz zmarł; tętniak aorty, klinika w Aninie, operacja i śmierć, bez wybudzenia z narkozy. Nie zdążyli nawet porozmawiać, co z tymi dziećmi w ciekłym azocie. Bo dla nich, głęboko wierzących, to przecież były dzieci. Trzeciemu zabiegowi Joanna Mazurkiewicz-Kulka poddała się już po śmierci męża. Nie mogła spać, myśląc o tym dziecku.
Pod nadzorem
W bankach komórek zdeponowano w Polsce już co najmniej kilkaset tysięcy zarodków. I wciąż ich przybywa. Co roku około 7 tys. par podchodzi do in vitro, decydując się zamrozić zarodki – zwykle po kilka. Co roku 1,2 tys. par decyduje się komuś swoje komórki przekazać, w ramach programów anonimowych dawców. Reszta czeka.