Społeczeństwo

...Życie oswaja śmierć

Recepta na umieranie: rozmowa z lekarzem hospicyjnym

„Śmierć i Życie”, obraz Gustava Klimta „Śmierć i Życie”, obraz Gustava Klimta Corbis
Dr n. med. Tomasz Dzierżanowski, lekarz hospicyjny, o pogodzeniu ze śmiercią i tajemnicy umierania.
„Śmierć”, obraz Jacka MalczewskiegoWikipedia „Śmierć”, obraz Jacka Malczewskiego
Dr n. med. Tomasz Dzierżanowski jest absolwentem Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i lekarzem Kliniki Chorób Wewnętrznych i Gastroenterologii CSK MSW w Warszawie.Tadeusz Późniak/Polityka Dr n. med. Tomasz Dzierżanowski jest absolwentem Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i lekarzem Kliniki Chorób Wewnętrznych i Gastroenterologii CSK MSW w Warszawie.

Paweł Walewski: – Chciałbym, aby był pan obecny przy mojej śmierci.
Tomasz Dzierżanowski: – Zwykle nie umawiam się z nikim na takie spotkania.

To może być nawet za 50 lat, ale kto wie, czy już nie za kilka? Obcując na co dzień z umierającymi, chyba potrafi pan na to realnie spojrzeć?
Właśnie tego nauczyli mnie moi pacjenci. Podczas gdy inni odsyłają śmierć w sfery metafizyczne i w zaduszkowy rytuał, każdy pobyt w hospicjum lub przy łóżku umierającego uświadamia mi, że wcale nie jest tak daleka. Śmierć to ostatni element życia w ludzkie życie wpisany, więc czemu traktować ją jak tabu?

Dlatego chciałbym, aby był pan przy mnie w tak trudnym momencie: potrafi pan słuchać, uśmierzać ból. Bez tego śmierć wydaje się taka straszna.
Pan się jej boi?

Jak każdy chyba. A pan oswoił śmierć?
Nie można śmierci oswoić. Oswojenie niesie ze sobą pierwiastek posiadania władzy nad czymś, co chcemy sobie podporządkować. Nad śmiercią nigdy nie będziemy mieli takiej przewagi. Można się z nią tylko pogodzić i ją zaakceptować.

Dla wielu to zbyt bolesne. We współczesnym świecie stale doskonalimy sztukę ratowania życia, natomiast zapomnieliśmy o sztuce umierania.
Gdy podejmuję ten temat ze studentami ostatniego roku medycyny, mam dla nich zadanie: wyobraźcie sobie, że umieracie za dwa tygodnie. Co czujecie: lęk, frustrację, przerażenie? Jak chcielibyście te dwa tygodnie przeżyć? Nadstawiają uszu, bo po raz pierwszy czują, że te dwa tygodnie to nie przelewki. I odpowiadają bardzo różnie. Bo każdy chce umrzeć tak, jak żyje.

Kiedy pan podczas studiów formował swoją osobowość lekarską, różniła się od obecnych studentów?
W żadnym wypadku. Bałem się śmierci tak jak oni i kompletnie się nad nią nie zastanawiałem. W połowie studiów w Białymstoku poznałem dr Helenę Kopystecką, którą odwiedzałem podczas dyżurów na oddziale onkologii. Pewnego dnia pokazała mi niewielki budynek, gdzie właśnie powstało jedno z pierwszych hospicjów w Polsce. I proszę mi wierzyć, że byłem tym kompletnie niezainteresowany. Temat śmierci wydawał mi się wstrętny, nieatrakcyjny, po co o niej myśleć na zapas? Chciałem być lekarzem sukcesu – intubować, reanimować, szukać dla chorego ratunku. Medycyna paliatywna wydawała mi się dziedziną daleką od tych ideałów.

A dziś?
Dzięki niej odkryłem wartość życia. Nie to jest ważne, ile żyjemy, ale to, ile lat nam jeszcze pozostało i jak ten czas wykorzystamy. Osoby śmiertelnie chore mają tę przewagę nad nami, że już to wiedzą. A my, wychodząc z domu, kompletnie o tym zapominamy. Zapewniam pana, że gdyby każdy miał świadomość, jak kruche jest jego życie, patrzylibyśmy na siebie inaczej i byli dla siebie lepsi.

Tylko czy nie bardziej posępni? Gdyby człowiek znał godzinę swojej śmierci, pewnie nie zniósłby życia.
To żywi boją się śmierci, umierający o wiele mniej. Współczesna cywilizacja patrzy na śmierć jak na karę, co jest kompletnym wypaczeniem tego pojęcia. To zadziwiające, że w telewizji od rana do nocy pokazują nam, jak giną i umierają ludzie. Setki ludzi. Jednocześnie to jest śmierć fikcyjna, nieprzeżywana. W momencie ciężkiej choroby nie potrafimy udźwignąć cierpienia, dojrzeć, zaakceptować.

Nie wierzę, że panu tak to wszystko lekko przyszło.
Bo tak wcale nie było. Choć gdy zacząłem pracować w hospicjum, wydawało mi się, że będę odporny. Ale załamanie przyszło już po dwóch miesiącach. Miałem dość, a praca pochłonęła mnie bez reszty. Nie rozumiałem, że trzeba zachować równowagę. Z ludzką psychiką jest trochę tak jak z naszymi mięśniami. Możesz raz czy dwa razy poderwać 20-kilogramowe wiadro z wodą, ale w końcu zerwiesz ścięgna. Wydawało mi się, że mam w sobie głęboką motywację i to wystarczy. Nie zdawałem sobie sprawy, że awersja do szkarady cierpienia i umierania jest w człowieku tak głęboko zakorzeniona.

I jak się udało ją pokonać?
Zacząłem dbać o swoje wnętrze, pielęgnować uczucia. Uświadomiłem sobie, że ja też obawiam się śmierci tak jak moi pacjenci. Że nie jestem wolny od ich lęków. Taka uczciwość wobec siebie i świadomość własnych ograniczeń to dobry punkt startu. Służę chorym, ale nikogo nie wskrzeszę. Nie mogę być przy czyimś łóżku przez 24 godziny, zaniedbując własne życie.

Odmówił pan matce Ani, swojej pacjentki, przyjazdu do niej w nocy, gdy zadzwoniła do pana, że córka umarła. Nie ma pan wyrzutów sumienia?
Choć minęło od tamtej pory już sporo czasu, siedzi to we mnie głęboko. Może nie powinienem w ogóle zostawiać jej prywatnego numeru telefonu? Przestrzegano mnie przed tym. Mama Ani zadzwoniła do mnie w środku nocy, kiedy ledwie stałem na nogach ze zmęczenia, a rano zaczynałem kolejny dyżur. Usłyszałem tylko, że dziewczyna przestała oddychać i stwierdzono zgon. Czy jej matka oczekiwała ode mnie, że jak przyjadę, to śmierć się odwróci, bo zdołam wskrzesić jej dziecko? Miałem jej dawać złudną nadzieję?

Chciała po prostu, by pan przy niej był.
Byłem wtedy, kiedy jej córka wymagała pomocy. W tym wypadku było już po śmierci, a ja mimo wszystko jestem lekarzem, więc moim zadaniem jest być przy żywych. Nie jestem supermanem, nie mogę w pysze przypisywać sobie takich cech, jakich ode mnie oczekiwała.

A pan wtedy oczekiwał, że zrozpaczona matka łatwo pogodzi się ze śmiercią dziecka?
Ta kobieta, prosząc mnie o wizytę u zmarłej córki, miała nadzieję, że powiem: Ania tylko tak głęboko śpi, ona żyje! A może też, że chwycę ją za rękę i powiem: Talitha cumi! Dziewczynko, mówię ci, wstań! Stale rozmyślam nad tą swoją stanowczością. Najwidoczniej nadzieja matki jest tak wielka, że wznosi się ponad poziom logiki i rozumu. Odtąd już o tym pamiętam.

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak rodzice mogą udźwignąć ciężar uczuć po stracie jedynego dziecka. Albo co przeżywa kobieta lub mężczyzna, gdy umiera partner, z którym spędziło się wspólnie 40 lat.
Poklepywanie po ramieniu w niczym tu nie pomoże. Najważniejsza rzecz to towarzyszyć w sposób milczący. Nie odważę się nikomu radzić, jak pogodzić się ze śmiercią ukochanej osoby. Z krótkiej perspektywy to okrutne doświadczenie, ale proszę mi wierzyć: trzeba znaleźć w tym sens. Bo cierpienie bezsensowne to tylko rozpacz. Wiktor Frankl, austriacki psychiatra, któremu zabito całą rodzinę w obozie zagłady, powiadał, że nawet w momencie najgorszego cierpienia można kontemplować chwile szczęścia. Wszystko, nawet śmierć, jest czegoś początkiem. Początkiem życia bez najdroższej osoby.

Choroba przewlekła zmienia człowieka, a śmierć?
Cierpienie i umieranie kalibruje wiele rzeczy w naszym życiu. Śmierć wszystko upraszcza.

Z punktu widzenia osoby, która umiera – na pewno. Ale bliscy patrzą na to inaczej.
Śmierć dla osoby, która właśnie umarła, nie ma znaczenia. Dla innych to nadal bolesne doświadczenie. Dlatego trzeba przejść przez okres adaptacji, pogodzenia – i stać się później wsparciem dla innych. Ktoś, kto sam nie przeżył cierpienia, zachowuje się jak trener pływania, który nigdy nie wszedł do wody. Dlatego, choć często aranżuję rodzinom żegnającym się z bliskimi spotkania z psychologiem, najbardziej cenię sobie współpracę z wolontariuszami, którzy mają już za sobą bagaż doświadczeń.

Więc podejścia do śmierci również najłatwiej się nauczyć na czyimś przykładzie?
W swoich badaniach naukowych zapytałem o lęk przed śmiercią osoby, które nigdy się o nią nie otarły. Okazuje się, że najmniej boją się jej nie tyle ludzie religijni, co mający bardzo wyraźny, zdecydowanie ugruntowany światopogląd – czyli głęboko wierzący lub zdeklarowani ateiści. W momencie realnego zagrożenia śmiercią osoby, które odkładały o niej myślenie, boją się najbardziej i radzą sobie z nią najgorzej.

Skoro nie potrafimy rozmawiać o śmierci bez lęku, jak mamy się do niej dobrze przygotować?
Odkąd przestaliśmy kultywować rytuały żałobne, śmierć stała się tematem tabu. Panuje powszechna niezgoda na starość, więc jak się pogodzić z umieraniem? Taka zachłanność na życie, które musi być obowiązkowo długie, piękne, bez problemów. Zachowujemy się często tak, jakbyśmy byli naprawdę nieśmiertelni. Nie obcujemy ze zmarłymi, więc nie wiemy, jak się obchodzić ze śmiercią. Pan mówi, że się jej boi. A ja spotykam ludzi, którzy się jej wręcz brzydzą.

Co pięknego może być w starym człowieku, który umiera?
Ta postać jest pięknym obrazem w nadgryzionej ramie. Rama, którą oglądamy, jest być może brzydka, ale wnętrze bywa zachwycające. Wystarczy się wsłuchać w to, co do nas ci ludzie mówią. Ja sam, towarzysząc przy łóżku umierającego, mówię niewiele, za to cały czas słucham. Trzeba zapomnieć o sobie, tylko skupić się na tym, co szepcze chory. Tego też nauczyli mnie moi pacjenci.

 

A nie studia medyczne?
Studia uczą rzemiosła. Pewnie będąc innym specjalistą, nie miałbym tylu okazji, ile daje medycyna paliatywna, by nauczyć się wrażliwości. Zdumiewający był dla mnie pierwszy obchód w hospicjum z dr Elą Jarosz, która podczas porannej wizyty poprawiała pacjentom poduszki pod głową i podawała kubek z wodą. Nie przypominam sobie profesora ze wszystkich lat studiów i stażu, który by to sam robił. Nasza służba zdrowia uprzedmiotawia chorych – jak sztafetowe pałeczki przerzuca ich z oddziału na oddział, w dobrej wierze szuka ratunku, rozlicza punkty. A w medycynie paliatywnej ja nie mam komfortu, że kogoś wyślę na rentgen lub odeślę do innego specjalisty. Moim rentgenem są oczy i słuchawki, ultrasonografem – moje ręce.

Mimo to właśnie szpital jest dziś najczęstszym świadkiem samotnej śmierci. Czy teatr umierania nie pasuje do naszych nowoczesnych mieszkań?
Zaniedbujemy ten ostatni moment życia bliskich, a potem rozpamiętujemy go wśród wyrzutów sumienia. Proszę mi wierzyć, że nie potrzeba szlacheckiego dworku, by umierać z godnością. Nawet w skromnych, schludnych mieszkaniach można zapewnić ciszę i dostojność momentu umierania. Byłem nieraz poruszony niesłychanym wybuchem miłości tych ludzi – 20-letnie dzieci nagle stają się dorosłe, gdy muszą stanąć przy łóżku umierających rodziców. Przerywają studia, porzucają pracę w Londynie…

Umierający są często najlepszymi nauczycielami tych, co zostają. Ludzie umierają tak, jak żyli. Jeśli ktoś był niebieskim ptakiem, umiera jak niebieski ptak. Jeśli był samotny i stronił od bliskich, umiera w samotności. Gdy żył pogodnie, atmosfera wokół niego też jest pogodna.

Czy pacjenci pana pytają, ile zostało im życia?
Tak, czasami robią to w sposób nieprecyzyjny i wtedy nie odpowiadam. 40-letnia kobieta, oszpecona przez chorobę, łysa po chemioterapii: Ile jeszcze będę łykała te tabletki, bo już naprawdę mam dosyć? Czy pytała się rzeczywiście o te tabletki? Ja odpowiadam tylko wtedy, jeśli ktoś mnie zapyta wprost.

Można to konkretnie oszacować?
Są pewne parametry i objawy, które mogą w tym pomóc. Ale do końca nigdy nie wiem, jak będzie, ponieważ leczenie zmienia trajektorię przebiegu choroby. Gdybyśmy nie nawadniali, nie uśmierzali bólu i nie odżywiali, to choroba przebiegałaby prawdopodobnie inaczej i szybciej. Muszę to bardzo mocno podkreślić: opieka paliatywna nie jest nakierowana na przedłużanie życia, ale właściwie sprawowana to życie niewątpliwie przedłuża.

Czy warto rozbudzać chwilową nadzieję, wiedząc, że koniec i tak wkrótce nastąpi?
Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Uważam, że niesienie ulgi jest moim obowiązkiem. Cierpienie samo w sobie ma tylko jeden cel: wskazanie sensu istnienia, ale samo w sobie nie jest potrzebne, aby go doznawać. Nie ma nic gorszego niż wciskanie komuś, że cierpienie uszlachetnia. Uszlachetnia co innego: akceptacja cierpienia jako elementu życia.

A nadzieja wyzdrowienia pod wpływem leków przeciwbólowych nie jest fałszywa i złudna?
Zawsze przestrzegam rodziny i chorych: choroba będzie toczyć się dalej. Gdy spodziewam się śmierci pacjenta w ciągu najbliższych godzin, to moim celem nie jest poprawa jego apetytu, ale na przykład zlikwidowanie duszności. Bo to jedyna rzecz, którą warto zrobić w tak krótkim czasie.

Kto się częściej kurczowo trzyma życia?
Mężczyźni są bardziej nieporadni. Kobiety podejmują precyzyjne decyzje, są pragmatyczne, bardziej zdecydowane. Wiedzą, co chcą ze sobą zrobić lub jak przeżyć ten ostatni czas. Pani Jadwiga, która dowiedziała się o raku płuca – niestety, sporo za późno na radykalne leczenie – wyznała mi, co chce jeszcze zrobić przed śmiercią, choć była już w bardzo złym stanie: pójść do teatru i wyjechać choćby na kilka dni nad morze. Drżałem, gdy opuszczała dom, ale to była jedyna nadzieja na jak najlepsze zakończenie.

Polskie prawo nie zezwala na eutanazję. Ale można przeprowadzać tzw. sedację – czy to nie jest jej łagodniejsza siostra?
Absolutnie nie! Mówi pan o sedacji kontrolowanej, niesłusznie nazywanej terminalną, która polega na stosowaniu leków nasennych w sytuacji, gdy nie jesteśmy w stanie w inny sposób uśmierzyć cierpienia chorego. Chory przesypia większość momentów bólu, ale w każdej chwili można go wybudzić. Oczywiście rodzi się podejrzenie, że taki człowiek traci łączność ze światem. Ale to nie jest uśmiercanie.

Uśmiercanie psychiki też nie?
Sam tak to kiedyś odbierałem. Kiedy pierwszy raz poproszono mnie o wykonanie sedacji, o mało się nie rozpłakałem, bo to wyglądało na ostatnie pożegnanie. Ale dziś patrzę już na to inaczej i jeszcze raz powtórzę: chorego można wybudzić w każdej chwili.

A to nie gra pozorów? Jeśli ktoś cierpi tak, że nie można mu pomóc w żaden inny sposób, czy nie lepsza byłaby decyzja ostateczna?
Eutanazja jest zabójstwem. Nie jest żadną pomocą. Tam, gdzie nie ma opieki paliatywnej lub kiedy jest ona nieadekwatna, pojawia się pragnienie skrócenia życia.

Ja nie mówię o opiece paliatywnej nad panią Jadwigą, której dopomógł pan w wyjeździe nad morze, tylko o pacjencie, który z powodu swojej zaawansowanej choroby odczuwa takie cierpienie, że nie pozostaje nic innego jak tylko sedacja.
Więc może zamiast usypiania pozwólmy mu umrzeć, skoro to w jego przypadku nieodwołalne i szybkie?
Godząc się na sedację, pozwalamy mu w swoim czasie umrzeć. Ale nie uśmiercamy, bo lekarz nie może być zabójcą.

Dlaczego, opisując eutanazję, uciekać się do słów tak okrutnych, jak zbrodnia czy zabójstwo? Jeszcze mnie pan nie przekonał, że sedacja to nie to samo.
Powtarzam: sedacja nie jest żadnym uśmierceniem psychiki, skoro w każdej chwili możemy wybudzić pacjenta.

Nieludzkie byłoby go wybudzać, aby wrócił do poprzedniego cierpienia, jeśli nic poza snem nie przynosi mu ulgi.
Mnie nie wolno skrócić życia.

Zna pan receptę na dobrą śmierć? Byle nie bolała i nie trwała zbyt długo?
Nie śmierć, tylko umieranie. Przede wszystkim musi być pełne ludzkiej życzliwej obecności. Niektórym potrzeba trochę czasu, aby pozałatwiać sprawy doczesne, odczuć obok siebie bliskość osób, które kochają.

Wtedy łatwiej pogodzić się ze śmiercią?
Nie tylko pogodzić, ale też zrozumieć, że śmierć jest elementem naszego życia. Godząc się na narodziny, godzimy się na śmierć.

Czy odnajduje pan w tym wszystkim logikę?
Ja się nie zajmuję śmiercią, tylko – może to dla pana paradoks – życiem w jego schyłkowym okresie.

Wielu nazwie je nędznym. Ale moje zadanie polega na tym, aby nadać umieraniu sens. Im więcej mam do czynienia z osobami, które odchodzą, tym bardziej sam rozsmakowuję się w życiu, doceniam jego zwykłe radości. I to staram się przekazać innym.

Dr n. med. Tomasz Dzierżanowski jest absolwentem Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i lekarzem Kliniki Chorób Wewnętrznych i Gastroenterologii CSK MSW w Warszawie. Nauczyciel akademicki Pracowni Medycyny Paliatywnej Katedry Onkologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Autor książki „Zimne wody Styksu”.

Polityka 44.2014 (2982) z dnia 28.10.2014; Rozmowa Polityki; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "...Życie oswaja śmierć"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną