Że cię nie opuszczę w chwili śmierci – nie ma takiego zdania w tekście małżeńskiej przysięgi. Większość kobiet wychodzących za mąż bankowe wdowieństwo ma zapisane w życiorysie przez biologię. Mężczyźni żyją krócej. W miejskich blokach bywają piętra, na których co drugie, trzecie drzwi – to drzwi wdowie.
Lecz czasem idą w śmierć razem, przedzieleni godziną, tygodniem, miesiącem. Częściej on za nią niż odwrotnie. Badania pokazują, że wdowy podnoszą się z rozpaczy i nieźle sobie w pojedynkę radzą. Dla starych mężów utrata żony amputuje cały ich świat. W nowym, bez niej, najczęściej już nie potrafią się odnaleźć. Byli przeważnie symbiotycznymi parami zrośniętymi ze sobą za życia tak bardzo, że nie wiadomo, gdzie się kończyło jedno, a zaczynało drugie.
W Polsce ponad milion par dożywa późnej starości we dwoje. Część z nich razem się stąd zbiera. W oficjalne dokumenty zgonu wpisuje się zwykle, że to serce. Japońscy naukowcy odkryli, że serce pękające z rozpaczy rzeczywiście istnieje. Przybiera kształt Tako-Tsubo, naczynia do łapania ośmiornic. I tak nazwali kardiomiopatię sercową – zespół złamanego serca. Objawia się ona nagłym bólem w klatce piersiowej, spadkiem temperatury ciała i ciśnienia, słabym i szybkim tętnem. Następuje gwałtowny wzrost wydzielania hormonów stresu, które przedostają się wprost do naczyń wieńcowych. Zmniejsza się raptownie ilość krwi przepływającej przez serce, następuje rozdęcie komór, ich migotanie i zatrzymanie akcji serca. W zapisie EKG obserwuje się zmiany jak przy zawale, lecz w naczyniach nie ma zmian typowych dla choroby wieńcowej. Tako-Tsubo może kończyć się śmiercią.
Ani na sekundę
Zdzisław z Michałowic umarł trzy dni po żonie. Swoją Danutę poznał w pracy. Całe życie pracowali razem w handlu. Po upadku komuny otworzyli wspólnie sklep w Warszawie. On zajmował się zakupami i ogrodem, ona prowadziła rachunki i dbała o dom. Wszyscy ich w Michałowicach znali i cenili. Mieszkali tam od lat w domu po dziadkach. Byli dla siebie całym oddzielnym światem. Nie musieli mieć nikogo z zewnątrz. Z wyjątkiem jedynego syna.
Sprzedali mieszkanie w Warszawie i nad parterowym domem zbudowali piętro dla syna, synowej i dwojga wnucząt. W spokojnym życiu rodziny zdarzyło się nieszczęście: tak to odbierali. Piękna synowa odeszła z domu, bo nie chciała już małżeństwa.
Rodzice przez całe życie w symbiotycznym związku, nie mogli tego zrozumieć. Urodziło się dwoje dzieci, nie było alkoholu ani przemocy. I najważniejsze: przysięgała przed Bogiem, że dopóki śmierć ich nie rozdzieli… Wciąż czekali razem z synem na jej powrót.
Któregoś dnia Danutę zabrało pogotowie. Nie przeżyła w szpitalu wysokiej gorączki i zapalenia płuc. Syn prosił, żeby ojciec zawoził wnuczka do szkoły, żeby zajął się znów ogrodem, są psy, jest co robić w domu. Zdawało się, że ojciec zaczyna dochodzić do siebie. Po trzech dniach od śmierci matki zobaczył go leżącego w swym pokoju. Na jego brzuchu leżał ukochany pies. Drugi warował na łóżku w nogach. Syn zaczął reanimację kierowany przez dyspozytorkę pogotowia. Potem podjęli ją pracownicy karetki.
Nie wrócił do domu ani na sekundę – mówi syn. Matka przyszła do niego i powiedziała: chodź, idziemy. Zawsze we wszystkim jej słuchał. Ona potrzebowała kogoś, by nim rządzić, a ojciec pragnął być rządzonym. Tak się dobrali. Prosili Boga, żeby ich nie rozdzielał do śmierci i zostali wysłuchani. Zdzisław był po sześćdziesiątce, zdrowy, bez kłopotów z sercem.
Syn powiedział dzieciom, że babcia poszła do Boga, gotować obiady tak pyszne, jak dotąd w domu. A dziadek razem z nią, jak zawsze.
Na klęczkach
Część z tych historii trafia potem do mediów. Pisze się, że taka to była piękna miłość. Elsa i Viktor z Anglii mieli dwoje dzieci, dziewięcioro wnuków i troje prawnuków, byli jednak tak bardzo dla siebie, że płakali, gdy musieli, choćby jeden dzień, spędzić oddzielnie. Dołączyli do siebie po dziewięciu dniach. Córka pochowała ich w jednej podwójnej trumnie. Floren Hall, Angielka, zabroniła mężowi umierać przed nią. Kiedy konała, do końca trzymał żonę za rękę. Poszedł za nią po godzinie.
W historiach mniej doskonałych i mniej opisanych serce może być złamane na długo przed ostatnią godziną – a śmierć, pomimo tego, zabiera razem. W „Gazecie Wyborczej” w marcu tego roku ukazał się nekrolog Teresy i Włodzimierza, małżeństwa z Warszawy. Poznali się na studiach. Przeżyła właśnie zawód miłosny i zwierzała się ze swych przeżyć koledze z akademika. Wzięli ślub. Uwielbiał ją przez całe życie, zgrabną, pełną uroku, ale nie żadną piękność. Zawsze wpatrzony, zawsze na klęczkach. Wysoki, przystojny, nie miał nigdy innej kobiety – mówi córka. Nawet wtedy, gdy wyjechał bez żony do pracy w NRD. Córka pamięta, że odwiedziła tam ojca i poszli kupić sobie buty. Najpierw dla mamy – powiedział.
Mimo że nie dobrali się i nie potrafili dopasować. On był spokojny, małomówny, oszczędny. Żona mówiła, że powinien mieszkać w leśniczówce, bo lubił las, rośliny i zwierzęta. Kiedyś zabrał ją na spływ kajakowy. Nie przypadło jej to do gustu. Była lekarką. Zarabiała więcej od męża i ciągnęło ją w szeroki świat. Z pasją podróżowała. Wiedział, że nie sama. W weekendy odchodziła często do innego mężczyzny.
Płakał, kiedy poszła do niego na święta. I nie przestawał jej ślepo kochać – mówi córka. Ten drugi nie mógł dostać od swej żony rozwodu. Zbudował dom i mieszkał w nim nadal z żoną i dziećmi, nie zrywając związku z Teresą.
Po latach drugi wyprowadził się od rodziny i kupił małe mieszkanie, ale Teresa już została z Włodzimierzem. On wydawał się szczęśliwy, że nareszcie ma żonę tylko dla siebie. Teresa straciła wzrok. Przestała wychodzić z domu, bała się. Mąż przyrządzał jej śniadania, razem gotowali obiady.
Zaczął podupadać na zdrowiu. Któregoś dnia żona zasnęła na zawsze w fotelu. Nie mógł albo nie chciał zrozumieć. Wreszcie, gdy pojął, po pięciu dniach do niej dołączył.
Pogrzeb mieli piękny. Dom pogrzebowy przysłał trębacza i skrzypka. Krewni rzucali na trumny białe kwiaty z koszyka. Przeżyli razem życie, ale naprawdę razem – ostatnie 12 lat.
Bo się nie uchroniło
Stanisław, mieszkaniec Pacółtowa koło Nowego Miasta Lubawskiego, robił wiosenne porządki w ogrodzie. W idealnym ładzie stały już pobielone wapnem drzewa. Jakoś długo nie pokazywała się żona. Pracowała w szkole jako nauczycielka. Dochowali się dwóch córek. Każdego miesiąca odwiedzały rodziców.
Małżonkowie żyli cicho, nie kontaktując się zbytnio z sąsiadami, bo żona była drażliwa i nerwowa. Zmagała się z ciężką depresją, dokuczały jej żylaki, bolał kręgosłup i mówiła, że nie chce dłużej żyć. Przed rokiem leczyła się jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym.
Żony nadal nie było. Zajrzał przez okno i zobaczył ją w pokoju z pętlą z przewodu elektrycznego zaciśniętą na szyi. Samobójczą śmierć bliskiej osoby przeżywa się bardziej niż odejście z powodu choroby lub wieku. Suicydolodzy twierdzą, że po takim odejściu trudne do wytrzymania są wyrzuty sumienia: że się nie dopilnowało, za mało chroniło, było niewystarczająco dobrym rodzicem, mężem, żoną.
Wyrzuty te, zwłaszcza rodziców dziecka, które umarło śmiercią samobójczą, doprowadzają do karania siebie na różne sposoby, do ciężkiej choroby, a nawet śmierci, przyczyny której lekarze czasem nie potrafią wyjaśnić. Syndrom złamanego serca Tako-Tsubo zbiera tu z pewnością obfite żniwo.
Wielu współmałżonków, z których jedno choruje na choroby afektywne, jeśli nie dochodzi od razu do rozwodu, stara się chronić to chore przed śmiercią. Ja jestem dozorcą mojej depresji, a mąż – mojej manii – mówi żona chora na afektywną dwubiegunową. Śmierć wbrew pozorom nie jest wyzwoleniem dla osoby pozostającej przy życiu.
Stanisław wybił szybę do pokoju, bo drzwi były od wewnątrz zamknięte. Zaczął żonę reanimować. Zatelefonował do pogotowia. Ekipa z karetki znalazła go bez życia leżącego na ciele żony. Był zdrowy i sprawny jak na swoje 76 lat. Zawał – tyle oficjalna diagnoza.
Na wspólnej drodze
Być może ten, kto zabija, nie mając takiego zamiaru, bliską osobę w nieszczęśliwym wypadku, obarcza się winą jeszcze większą, niż gdy traci ją w akcie samobójczym, i wie, że tej winy już nie udźwignie. Ani tego nie zważysz, ani nie zmierzysz w żadnych badaniach. W połowie września 2013 r. samochód małżeństwa w średnim wieku, mieszkańców Tychowa, uderzył w drzewo. Byli sobie bez granic oddani – stwierdziła rodzina. Prowadził mąż. Kiedy mężczyzna zrozumiał, że żona zginęła na miejscu, wyjął z bagażnika linkę holowniczą i wybrał odpowiednią gałąź na najbliższym drzewie.
Ale czasem decyzję o odejściu podejmują wspólnie. Przed kilkoma laty państwo F., starsze, bezdzietne małżeństwo z willowej dzielnicy w Poznaniu, postanowiło, że chcą się ustrzec przed cierpieniem bez sensu. Oboje około osiemdziesiątki, ona neurolog, on radiolog – oboje bardzo cenieni w Poznaniu lekarze. Oboje śmiertelnie chorzy na raka. Został po nich perfekcyjnie przystrzyżony trawnik i kwietniki – oraz list. Pisał on. Że nie chcą już żyć w takim zdrowiu. Zastrzyki też robił on, bo miał sprawniejsze ręce. Igłę najpierw wkłuł jej. To był jego ostatni czuły gest.