Śmierć w Turczynku
Historia eklektycznej willi i pewnej męskiej miłości
Poznali się przypadkiem w 1953 r. w Stawisku, majątku Iwaszkiewiczów w podwarszawskiej Podkowie Leśnej. Jerzy Błeszyński – młody robotnik z pobliskiego Brwinowa, i Jarosław Iwaszkiewicz – jeden z najważniejszych ówczesnych pisarzy, poseł na Sejm, ważna figura literackiego świata. Różniło ich wszystko – pochodzenie, sytuacja rodzinna i finansowa, wykształcenie, zainteresowania, wygląd i wiek. Niewiele ponad 20-letni urzekająco przystojny kobieciarz z postępującą gruźlicą i mający już za sobą najlepsze lata mężczyzna po sześćdziesiątce. Wkrótce potem zostali kochankami. Ich romans, który miał być kolejnym – może nawet niezbyt istotnym – homoseksualnym związkiem w życiu starzejącego się pisarza, zmienił się w miłosny dramat z tragicznym zakończeniem.
Depesza
19 maja 1959 r., tuż po dziewiątej rano, Jerzego Błeszyńskiego przyjęto na oddział gruźliczy w Turczynku – szpitalu oddalonym zaledwie o kilka kilometrów od jego rodzinnego domu. Jarosław Iwaszkiewicz był od kilku dni w Moskwie, na zjeździe pisarzy ZSRR, więc słabnącego Jurka do Turczynka musiał odwieźć sekretarz pisarza Szymon Piotrowski. Jeszcze tego samego dnia zadepeszował do Iwaszkiewicza: „Odwiozłem Jurka na Turczynek, decyzję lekarzy zadepeszuję w czwartek”. Z lakonicznego telegramu niezbyt wiele można było wywnioskować. Ale wszyscy i tak wiedzieli, co to znaczy – chory pogodził się z tym, że umiera, a Jarosław, oddalony od ukochanego o kilkaset kilometrów, mógł już tylko modlić się o to, by po powrocie zastać go jeszcze żywego. Od wielu tygodni obaj wiedzieli, że już nic się nie da zmienić, że nie znajdą sposobu, by chłopakowi pomóc. „I on, i ja – chociaż wyraźnie o tym nie mówiliśmy – zdawaliśmy sobie sprawę, że ten wyjazd do szpitala to jest ostatni wyjazd, »na umieranie«” – zapisał w dzienniku Iwaszkiewicz kilka dni wcześniej.