Marta Mazuś
1 grudnia 2015
Operacja: przesiedlić wieś
Sprawy wielkiej wody
Przesiedlenie wielokrotnie zalewanej powodziami śląskiej wsi Nieboczowy to operacja poruszająca żywych, umarłych oraz zasoby finansowe światowej gospodarki.
Był taki moment, gdy Czesław Burek, wójt gminy Lubomia, w której położone są Nieboczowy (prawy brzeg Odry, na południowy wschód od Raciborza), poczuł satysfakcję. To była nagroda za wykrojenie z terenu gminy obszaru dla nowej wsi – co oznaczało ostateczne przypieczętowanie operacji „przesiedlenie Nieboczów”. To wokół niej kręciły się cztery kadencje jego urzędowania.
To było 15 lat walki z przepisami, urzędniczym niedouczeniem oraz ludzką niechęcią i niedowierzaniem.
Był taki moment, gdy Czesław Burek, wójt gminy Lubomia, w której położone są Nieboczowy (prawy brzeg Odry, na południowy wschód od Raciborza), poczuł satysfakcję. To była nagroda za wykrojenie z terenu gminy obszaru dla nowej wsi – co oznaczało ostateczne przypieczętowanie operacji „przesiedlenie Nieboczów”. To wokół niej kręciły się cztery kadencje jego urzędowania. To było 15 lat walki z przepisami, urzędniczym niedouczeniem oraz ludzką niechęcią i niedowierzaniem. Ale wójt, doktor nauk prawnych, wiedział, że ci, co dokonują rewolucji, zawsze cierpią, bo przecierają szlaki. Więc zaparł się i umiejętnym dialogiem, a trochę sposobem, doprowadził do pierwszego w historii Polski przesiedlenia 300-osobowej wsi wraz z 300-osobowym cmentarzem, dokonanego demokratycznie na drodze konsultacji społecznych i przez lokalny samorząd, a nie odgórnie przez państwo. I na który po raz pierwszy w historii Europy pieniądze płyną z Banku Światowego z samego Waszyngtonu, co wiąże się z regularnie składanymi gminie wizytami amerykańskiego Chińczyka. Sprawy historyczno-matematyczne Chociaż to wójt przez lata przekonywał ludzi, że warto iść na przesiedlenie, musi przyznać, że pomysł ten wcale nie jest jego. Pierwsze plany budowy w miejscu wsi Nieboczowy suchego zbiornika o powierzchni 2626 ha otoczonego wałami, który napełniać ma się wodą tylko w okresie powodzi, powstały jeszcze za Bismarcka pod koniec XIX w. Zawirowania wojenne w Europie wszystko jednak wstrzymały. Następnie pomysł przypadł do gustu Hitlerowi. A potem o przesiedleniu wsi, istniejącej od ośmiu wieków, początkowo flisackiej osady, mówiło się już regularnie: im większa powódź i więcej pokrzywdzonych w regionie, tym mówiło się więcej, a przede wszystkim o zbiorniku, który według wyliczeń zdolny byłby zredukować powodziową falę od 2,2 m w Raciborzu po 60 cm we Wrocławiu, a nawet i co nieco dalej. Żyli więc przez lata nieboczowianie w zawieszeniu między byciem wsią a byciem dziurą w ziemi i – przyznaje wójt Burek – ciężkie to musiało być życie, pełne niepewności, aż przyszedł, jak mu się wydawało, argument nie do pokonania – rok 1997, a z nim wielka woda. Sprawy ludzko-boskie Przez wielką wodę jechał do swojej Krystyny Karl, Niemiec z mazurskimi korzeniami, bo w Nieboczowach, w ich domku na kurzej łapce, nie było telefonu, a on się martwił, co z nią, jak sobie radzi, dopiero pięć lat byli po ślubie. Poznali się przypadkiem w Katowicach, gdy Karl przyjechał tam na wycieczkę motorem i gdy po raz pierwszy zobaczył Krystynę, do razu powiedział: Das ist die Frau für mich. A potem mówił zawsze: Ich habe alles, Krystyna o nic nie musiała się martwić. Tylko tamtego lata nieopatrznie się rozstali, gdy on pojechał do Niemiec do pracy i nie przewidział tej wielkiej wody. Odradzali mu, nie wracaj, ale on się uparł i wrócił do tego błota i świństw leżących do wysokości czterech schodów wokół ich domu. 11 lipca rano zjadł śniadanie i od razu poszedł pomagać sąsiadom, bo mnóstwo zniszczeń było w całej wsi, a wieczorem poszedł do baru na piwo, to jest popłynął łodzią, bo nie wszędzie dało się jeszcze chodzić. A co było potem, Krystyna wie już tylko z podpowiedzi własnej wyobraźni. Wracał późno, był 400 m od domu, gdy zahaczył o coś, co przewróciło łódź, i Karla zabrała głębina. Krystyna powiedziała tylko: Znajdziecie film od aparatu, pieniądze i klucze, znaczy, że znaleźliście Karla. 16 lipca znaleźli film, klucze i pieniądze, jak nigdy zawinięte w foliowym woreczku, znaleźli Karla z rękami rozpostartymi, jakby ukrzyżowanego na drzewie. Krystyna wie, które to drzewo, ale ani razu tam nie poszła. I już raczej nie pójdzie. Przez kolejne dni suszyła pieniądze na grzejniku, wyjmowała z bagażnika samochodu wina i kawy, które Karl nazwoził z Niemiec. Krystyna mogła mówić: Ich habe alles, tylko Karla już przy niej nie było. A inna Krystyna, w tym samym czasie, na nieboczowskim cmentarzu chowała zmarłego ojca w stojącej wciąż wodzie. Postawili na grobie rusztowanie, podtrzymywali deskami, ale trumna i tak podmokła, śmierć nie wybiera pogody. Jakoś przetrzymała ten pogrzeb, myślała, że to koniec, ale potem przyszedł do niej kuzyn. Dopiero co wrócił z pola, na którym kiedyś miał wszystko, ale to wszystko zabrała mu woda, usiadł, głowę złożył w ręce i tak przed siebie gadał: I co jo teraz dam żreć temu mojemu bydełku? Jeszcze go potem widziała, jak szedł w żółtej koszuli ul. Wiejską, ich główną nieboczowską arterią, i pchał sąsiada na wózku, wracali razem z kościoła. A w nocy już się powiesił. W miesiąc bez jednego dnia grabarze obok ojca znowu rozkopywali ziemię. Sąsiedzi mówili potem Krystynie: Ty po czymś takim to już wszystko przeżyjesz, choć tak naprawdę mówili też trochę o sobie. Jakoś powoli wynurzyły się Nieboczowy z tej wielkiej wody. To Matka Boska Fatimska wstawiła się za nimi – jej figurka stoi do dzisiaj przy jednym z domów. Niektórzy widzieli, jak w cudowny sposób fala się pod nią obniżyła. To z jej pomocą się odbudowali, pouprzątali, odżyli, a historie dwóch Krystyn to tylko dwa przykłady ich przeżyć. I jak po takim wysiłku to wszystko – cmentarz z grobem ojca i kuzyna, ul. Wiejską, figurkę, drzewo Karla – tak po prostu zostawić? Sprawy demokratyczno-perswazyjne Nie miał więc wójt Burek przed sobą łatwego zadania, gdy w 2000 r. awansował na przywódcę gminy. Wydawało się, że ta wielka woda rozmyje uczucia nieboczowian względem będącej w ciągłym zagrożeniu wsi, ale ona jeszcze bardziej ich skleiła z miejscem i ze sobą. Strategiczne położenie nie działało jednak na korzyść, wójt odczuwał naciski w sprawie budowy zbiornika, ale że nie był to już czas w polskiej historii, gdy można było ludzi uszczęśliwić siłą (jak w przypadku przesiedleń powojennych), musiał rozpocząć bolesny i długotrwały proces negocjacji. Nieboczowianie byli twardzi. Na czele z sołtysem Łucjanem Wendelbergerem założyli stowarzyszenie przeciwko wysiedleniu wsi, proponowali zamiast zbiornika obwałowanie Nieboczów na wzór średniowiecznego grodu, przedstawiali swoje pomysły wójtowi na zebraniach w remizie. Wewnętrznie wójt się uśmiechał, ale zewnętrznie starał się okazywać zrozumienie. Powtarzał tylko: Jak tak dalej pójdzie, zostaniecie z niczym, idźcie na przesiedlenie. I miał trochę racji, bo po kilku latach niektórzy zaczęli już mieć dość tego przekonywania, że gdzie indziej też będzie im dobrze, że taka ważna jest ta dziura w ziemi. Młodzi szli do miast za pracą, a z nimi szli rodzice, za spokojnym życiem. Ubywało mieszkańców, a wójt cały czas powtarzał: Idźcie, póki jesteście razem, idźcie na przesiedlenie. W ciągu sześciu lat mniej się zrobiło nieboczowian o 20 proc. i w końcu zrozumieli, że innego wyjścia już nie ma. W 2007 r. zmienili nazwę na Stowarzyszenie na rzecz Przesiedlenia i Rozwoju wsi Nieboczowy, a wójt, jako negocjator ze strony samorządu, przeszedł do rozmów na szczeblach państwowych. Tu też nie było łatwo. Bo jak on, doktor nauk prawnych, mógł pozwolić, żeby gminie i mieszkańcom płacono odszkodowania tylko za część gruntów – za te na przyszłych wałach, a nie za środek zbiornika? Przecież dziura jest tak samo potrzebna zbiornikowi do funkcjonowania jak obwałowanie! Kłócił się z ministrem środowiska, ale dopiął swego, rację przyznał mu wojewoda i niezależna kancelaria prawnicza. Po swojej stronie miał też Bank Światowy, który jako pożyczkodawca dla Polski – w swojej pierwszej interwencji w przesiedlenia w Europie – przykładał szczególną wagę do niepogorszenia, a nawet polepszenia warunków życia przesiedlonych. W końcu, w tle uchwalonej z powodu powodzi w 2010 r. specustawy, określającej warunki inwestycji przeciwpowodziowych, wójt przyklepał umowę. To wtedy była ta chwila satysfakcji i nagrody – dla nowej wsi wykroił z gminy 100 ha terenu, ładnego, w dolince, w sąsiedztwie wsi Syrynia, ale niezbyt bliskim, aby tożsamości syryńska i nieboczowska ze sobą nie kolidowały. Ustalono, że państwo pod postacią Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej wykupi te grunty pod nowe Nieboczowy i wymieniać będzie się z mieszkańcami na ich działki w starej wsi, czyli w przyszłym zbiorniku, dopłacając każdemu brakującą sumę do wycenionej przez rzeczoznawcę wartości jego dorobku życiowego. Stosowną umowę podpisał wójt Burek 20.12.2012 r., przy – jak mu się wydawało – uciesze nieboczowian, że to, co i tak było im pisane, wreszcie się dokona. Sprawy ludzko-ludzkie Nie są i nie będą już Nieboczowy taką wsią jak kiedyś. I nie chodzi wcale o to nowe miejsce, ale bardziej o ludzi. Coś się z nieboczowianami porobiło przez te pieniądze i odszkodowania. Siostry kłócą się o skrawek ziemi, bo kto ma więcej ziemi, ten więcej za nią dostanie. Sąsiad nie rozmawia z sąsiadem – patrzą tylko, ile ma który budynków i ile z tego wyciągnie. Kto ile dostał, wszyscy pytają, ale nikt otwarcie nie powie. A jeszcze na dodatek ksiądz im tu zrobił bardzo złą robotę. Krystyna z domu
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.