Ten człowiek, który wyrzucił Kingę z mieszkania, jedynie przypieczętował jej los. Gospodarz, u którego pracował partner Kingi Andrzej, kazał spakować jej rzeczy i wynosić się razem z dziećmi, gdy zabrakło Andrzeja.
Tego samego dnia w kruchcie kościoła Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Sosnowcu, po wieczornej mszy, znaleziono półrocznego Alanka, owiniętego kocykiem, z kartką przypiętą do ubranka: „Błagam zaopiekujecie się moim dzieckiem ja nie jestem w stanie Bóg zapłać”, i butelką ciepłego jeszcze mleka. Parę godzin później na drugie dziecko, Patryka, natrafili ludzie w przedsionku kościoła w Katowicach. Półtora roczku. Stał, w jednej rączce trzymając butlę z mlekiem, w drugiej obrazek z Najświętszą Panienką i Dzieciątkiem. Obok była paczka jednorazowych pieluch.
Andrzej był głową rodziny. Ojcem Alanka, ale Patryka też wychowywał od małego. Zarabiał na dzieci i Kingę. Niedużo, 5 zł na godzinę, za harówkę od świtu do nocy w chlewni u gospodarza. Jak były upały, zdarzyło się, że zemdlał pod drzwiami, a ułomkiem nie jest, ale gospodarz więcej płacić nie chciał. Pozwalał im mieszkać w niedużym mieszkaniu obok chlewni, a, jak mówił, czynsz trzeba odpracować.
W lutym Andrzej poszedł do więzienia odsiedzieć wyrok za niepłacenie alimentów na swoje starsze dziecko. Przez tydzień Kinga pracowała za niego w chlewni. Potem już nie dała rady zasuwać przy świniach, nie mając nikogo do opieki nad dwójką małych dzieci. Więc gospodarz kazał się jej wynosić z mieszkania. Wtedy, przerażona, pobiegła do Barbary.
Barbara
Była jedyną osobą, do której Kinga mogła się zwrócić o pomoc. Jak wówczas, kiedy Andrzej się upił i zrobił awanturę, w złości wykręcając jej rękę.